https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Fedorowicz: Mam jeszcze sporo do zrobienia. Nie straciłem apetytu na życie!

Anna Piątkowska
Jerzy Fedorowicz wraca na scenę po niemal 15 latach, wcielił się w postać Antonio Salieriego w spektaklu "Amadeusz" w reżyserii Piotra Siekluckiego
Jerzy Fedorowicz wraca na scenę po niemal 15 latach, wcielił się w postać Antonio Salieriego w spektaklu "Amadeusz" w reżyserii Piotra Siekluckiego fot. Anna Kaczmarz
„Amadeusz” Teatru Nowego Proxima to jedna z najgłośniejszych krakowskich premier sezonu. Rolą kompozytora Antonio Salieriego, który wraz z pojawieniem się Mozarta traci swoją pozycję na cesarskim dworze, na scenę po blisko 15 latach powrócił Jerzy Fedorowicz, porzucając na chwilę senatorskie obowiązki. - Nie potrzebuję antydepresantów – mówił nam tuż po premierze o pracy nad przedstawieniem.

Jakie emocje towarzyszyły powrotowi na scenę?
Jesteśmy już po premierze i kilku przedstawieniach, ale emocje były i są nadal bardzo duże. Spektakl zaczyna się sceną, w której ja jako stary Salieri leżę na łożu boleści, słyszę wtedy ten szum na widowni, który przypomina mi najcudowniejsze chwile życia. Kurtyna idzie w górę, muzyka Mozarta, śpiewają: Salieri, Salieri, a ja sobie myślę: Fedor, to jest coś cudownego.

Była trema?
I to jaka! Z tą premierą były związane duże oczekiwania, a ja przygotowywałem się do niej w moim czasie wolnym, na urlopie, pracowaliśmy przez 10 dni po 8 godzin dziennie i był to dla mnie sprawdzian moich zdolności psychofizycznych, tego, czy jestem w stanie jeszcze tak intensywnie pracować. Okazuje się, że mogę. Ale trema była związana też z tym, czy uda mi się dobrze zagrać. Spektakl zaczyna mój 12-minutowy monolog. To dużo czasu, żeby utrzymać uwagę widza, muszą być duże emocje i siła. Znam swoje możliwości, wiem, jak to się robi, ale i tak stres był. Bałem się też, czy nie zawiedzie pamięć – nie zawiodła. Nagrodą za ten stres jest najcudowniejszy moment, kiedy wychodzimy wszyscy do ukłonów, opada napięcie i widać, że się podobało.

Jerzy Fedorowicz wciąż czeka na rolę życia

Jeszcze przed premierą okrzyknięto tę rolę pańską rolą życia.
Rola życia jeszcze przede mną. To musi być wielka klasyka, w której mógłbym zagrać nawet małą rolę.

Co się panu marzy?
Szekspir. Mógłbym zagrać np. Grabarza w „Hamlecie” – postać, która ma ważny monolog. Może nawet już padła taka propozycja… „Amadeusz” nie należy wprawdzie do poważnych osiągnięć literatury dramatycznej, ale jest owiany legendą filmu Miloša Formana, rolą Tadeusza Łomnickiego, który zagrał Salieriego, a partnerował mu jako Mozart Roman Polański, który reżyserował też tę sztukę przed laty. Natomiast jeśli chodzi o rolę życia to kilka lat temu Małgorzata Bogajewska, dyrektorka Teatru Ludowego zaproponowała mi rolę Nixona w sztuce „Nixon`s Nixon” Russella Leesa. To był prawdziwy prezent, okoliczności sprawiły, że skończyło się na rejestracji próby i umieszczeniu jej na YouTube. Richard Nixon i Henry Kissinger rozmawiają w noc poprzedzająca impeachment, do którego zresztą nie doszło ponieważ Nixon został ułaskawiony przez prezydenta Forda. Miałem zagrać z moim największym przyjacielem Jurkiem Trelą, ostatecznie w rolę Kissingera wcielił się Piotr Pilitowski. Ta rola mogła być ważna także ze względu na to, że jestem senatorem, ale pandemia i choroba Jurka pokrzyżowały plany. Pokazałem jednak, że jestem otwarty na to, by wrócić na scenę, jeśli dostanę poważne zadanie aktorskie, a przedstawienie będzie jak za dawnych lat, wymagające warsztatu aktorskiego. To wciąż jest przede mną. Mam 77 lat, przeszedłem wszystkie stopnie na drodze aktorskiej od aktora, przez reżyserię i dyrektorowanie w teatrze.

Kiedy mówi pan o teatrze, automatycznie się pan uśmiecha. Musi być w tym siła.
W teatrze wchodzę w moje tajemne obszary, ale mój mózg szybciej opada z sił, gdy mam zadania polityczne, choć nie jestem frontmanem, zajmuję się przecież głównie sprawami kultury i zwykłymi ludzkimi sprawami, z którymi przychodzą do mnie – żeby było jasne, nie narzekam na to. W teatrze trzeba się obnażyć, żeby widzowie uwierzyli w to, co się opowiada na scenie.

W „Amadeuszu” nawet bardzo dosłownie się pan obnaża. To trudne?
Nie gram całkiem nago, ale było to wyzwanie. Spektakl kończy też dosyć ryzykowna scena, kiedy tańczę bolesny taniec do muzyki z „Requiem”. Ten taniec ma odzwierciedlać zwieńczenie losu człowieka, który myślał o sobie, że jest dobry i miał na to dowody – muzyka Salieriego była niezwykle popularna. Aż tu nagle pojawia się ktoś, kogo on nigdy nie dosięgnie. W przedstawieniu padają takie słowa Salieriego, które mówi Marcin Kalisz: „Chciałem usłyszeć w mojej muzyce głos Boga. Twój głos, Boże. A słyszę w niej wyłącznie głos Mozarta”. To jest ból, który przeżywa każdy artysta. Najpierw zawsze jest próba własnych sił - czy mi się uda, a jak już się udało, okazuje się, że jest ktoś równie dobry, a nawet lepszy. To jest całe moje życie.

Z teatru odszedł pan, bo nie przychodziła rola życia?
Byłem w dosyć komfortowej sytuacji jak na aktora zawodowego w teatrze, ponieważ mogłem nie grać ról, których nie chciałem, ale też nie dostawałem tych, które chciałem. W podjęciu tej decyzji miała również znaczenie cecha mojego charakteru - nie lubię mieć nad sobą szefów. Kiedy byłem młodym aktorem w Starym Teatrze słuchałem mądrzejszych ode mnie: Wajdy, Jarockiego, Swinarskiego, Grzegorzewskiego, Treli, Bińczyckiego, ale kiedy osiągnąłem zawodową dojrzałość i okazało się, że mam być w dyspozycji kogoś, kto wyobraża sobie mnie w roli, w której ja sobie siebie nie wyobrażam to postanowiłem zmienić mój świat. Byłem w o tyle dobrej sytuacji, że poproszono mnie, bym został dyrektorem Teatru Ludowego, który wówczas był w kryzysie. No i to było wielkie wyzwanie.

Nie było już marzeń o roli życia? Nie podpatrywał pan kolegów z zazdrością o to, że grają role, które i pan by zagrał?
Teatr Ludowy był wówczas młodym zespołem, który musiałem budować, nie miałem tam aktorów-kolegów więc też nie miałem takich momentów zazdrości o rolę. Grywałem czasem epizody, żeby dorobić, ale pochłonęło mnie tworzenie tego teatru. Potem przyszło zaproszenie od Rady Miasta, by współtworzyć naszą rzeczywistość lat 90. i tak się to wszystko potoczyło, że tej roli życia nie zagrałem.

Wtedy może nie zagrał pan roli życia, ale stworzył spektakl-legendę, „Romea i Julię”, w którym obsadził pan nowohuckie subkultury punków i skinów.
To był najważniejszy spektakl w moim życiu, on otworzył nam drzwi, zapraszano nas do Europy. Zaowocował później wieloma projektami. Szaleństwo. Wspaniały czas.

Jerzy Fedorowicz o roli w spektaklu "Amadeusz"

Mówi pan o teatrze w starym stylu, ale nie bał się pan wziąć udziału w „Amadeuszu” Teatru Nowego Proxima, który tak do końca w starym stylu nie jest. Ma pan u boku doświadczonego Marcina Kalisza, ale i początkujących aktorów.
Marcin Kalisz to świetny aktor, debiutował w Teatrze Ludowym, kiedy byłem tam dyrektorem, potem widziałem go w Teatrze Słowackiego – granie z nim to było miłe spotkanie na scenie. Natomiast jeśli chodzi o młodych aktorów, trzeba podkreślić, że Vitalik Havryla, który gra Mozarta i Nina Stec w roli Konstancji nie tylko grają, ale też świetnie tańczą i śpiewają do bardzo trudnej muzyki. Fantastycznie wykonuje partie muzyczne także dwójka młodych aktorów prowadzących akcję, tzw. Venticelli - Michał Sienkiewicz i Alex Spisak.

Kiedy przyszła propozycja zagrania w „Amadeuszu” nie myślał pan, Fedor po co ci to?
Po propozycji zagrania Nixona myślałem o tym, że chciałbym wrócić. Decyzję o zagraniu tej roli podjąłem po pogrzebie Jurka Stuhra. Czułem wtedy ogromny ból, że odszedł przyjaciel i słyszałem też od ludzi: niech pan coś zagra. Pomyślałem, że odszedł kolejny gigant i że tym ludziom, którzy tam do nas, do Starego Teatru przychodzili dawno temu, coś się należy. Kiedy więc Piotr Sieklucki przyszedł z propozycją, zgodziłem się. Zanim przyjąłem rolę rozmawiałem z Jackiem Stramą, który też gra w tym przedstawieniu, on mi udzielił kilku cennych uwag.

emisja bez ograniczeń wiekowych

Zanim zobaczyłam to przedstawienie pomyślałam, że aktorzy mają w nim szczególnie trudne zadanie, bo mówiło się o tej premierze niemal wyłącznie w pana kontekście: rola życia, senator wraca na scenę. Tymczasem wcale pan nie kradnie tego show, zostawiając miejsce innym jego uczestnikom.
To jest szkoła Starego Teatru. Moją rolą w tym przedstawieniu jest komentowanie tego, co się dzieje. Kiedy akcja rozgrywa się na scenie, poniżej mojego łoża boleści umieszczonego na podniesieniu, ja i tak muszę być cały czas aktywny, bo każdy mój ruch jest jakimś komentarzem do tego, co tam się rozgrywa. Nie jestem więc cały czas na pierwszym planie, ale mam głos. Wie pani co było wyzwaniem? Ja w tym spektaklu pierwszy raz grałem starego człowieka. No, może nie taki pierwszy – mając 30 lat zagrałem Szelę w „Weselu” Grzegorzewskiego i Lucky`ego w „Czekając na Godota” Próchnickiej, ale to wymagało umiejętności warsztatowych, żeby 30-latek zagrał starca. Teraz to coś zupełnie innego. Mówiłem już, to był sprawdzian. Zdałem.

Jerzy Fedorowicz o pracy w teatrze: Nie potrzebuję antydepresantów

Czyli zobaczymy pana jeszcze na scenie?
Na pewno nie zejdę ze sceny. Będę grał! Jeśli ktoś zbliżający się do 80. chciałby wyciągnąć jakąś konkluzję z tej rozmowy, to ona jest oczywista: jeśli robisz z pasją to, co lubisz, to odchodzą myśli na temat PESEL-u i przemijania. Czytelnicy wiedzą o moich problemach z depresją – opowiedziałem o tym na łamach „Gazety Krakowskiej” – muszę więc teraz powiedzieć, że dzięki temu, co robię, nie potrzebuję antydepresantów. Jeśli depresja jest chorobą przewlekłą, to zażywa się leki, ale kiedy człowiek ma siły i motywację, potrafi sam wiele zdziałać. Przygotowania do tego spektaklu były dla mnie jak wyjazd na Karaiby. Ważna jest pasja. I miłość.

O miłość też chcę zapytać. Salieri wie, że przegrał, nigdy nie osiągnie jako kompozytor takiego mistrzostwa jak Mozart, ale być może większy ból sprawia mu to, że traci swoją miłość.
Doskonale rozumiem tę fascynację Salieriego jego uczennicą Katheriną Cavalieri, tym jak się rozwija jej talent. Wiem, co czuje Salieri, kiedy mówi: „Miałem uczennicę, jakbym wygrał los na loterii - Katherinę Cavalieri”. Sam miałem takie fascynacje utalentowanymi aktorkami i aktorami, którzy rozwijali skrzydła: Martą Bizoń, Kasią Zielińską, Rafałem Dziwiszem, Piotrem Pilitowskim. Wiem, jak bardzo on cierpi, kiedy pojawia się Mozart i zagrania Katherinę dla siebie. Doskonale wiem, co to znaczy stracić miłość…

Czego oprócz pasji i miłości potrzebuje pan do zachowania równowagi?
Staram się unikać wydarzeń, które pokazują brudy tego świata, są bolesne, np. „ciężkich” przedstawień – jestem emocjonalny, długo we mnie zostają bolesne i dramatyczne obrazy. Życie i tak niesie ze sobą sporo trudnych i smutnych doświadczeń, to już wystarczająco dużo, nie chcę się dodatkowo dobijać. Pamiętam taki obrazek, kiedy w 1981 roku pojechałem do Londynu, poszedłem na film „Midnight Express” o chłopaku, który przemycał narkotyki i trafił na kilkanaście lat do tureckiego więzienia, skąd wyciągała go dziewczyna. Ciężki film. Kiedy wyszedłem z kina, pomyślałem sobie, jaki ja jestem szczęśliwy, że żyję. Miałem jakieś grosze na cały pobyt, w Polsce komuna, ale ten film spełnił swoje zadanie, pokazał, że tamten na ekranie to dopiero ma ciężko. Ale nie wiem, czy takie dramaty prowadzą do lepszego snu, a dla mnie dobry sen jest dziś niezwykle ważny. Bardzo przeżyłem śmierć Jurka Stuhra, wiele nas łączyło. Mogę mówić, że odniosłem sukces w Teatrze Ludowym, ale stało się tak w dużej mierze dzięki przedstawieniom Jurka, który otworzył ten teatr na szeroką publiczność krakowską. Po jego śmierci poszedłem na Kasprowy Wierch, żeby sprawdzić siebie, czy dam radę. Dałem. Co jeszcze jest ważne? Śmiech i radość. Sam kiedyś swoimi przedstawieniami starałem się leczyć ludzi śmiechem. Najlepiej mieć się też z kim śmiać. Ja mam szczęście mieć taką osobę.

A zawodowe satysfakcje?
Np. to, że ludzie chcieli przyjść na spektakl, w którym zagrałem i nawet mówią, że dobrze zagrałem. Moje role filmowe i serialowe – w „Przepisie na życie” zagrałem ojca Mai Ostaszewskiej, teścia Piotra Adamczyka – kto by odmówił takiej roli? To serial, który przyniósł mi dużą popularność, widzowie polubili moją postać na tyle, że został dopisane kolejne sceny z moim udziałem. Mam jeszcze jedną teatralną satysfakcję, to jest „Pyza na polskich dróżkach” spektakl, który wyreżyserowałem i który od 18 lat nie schodzi z afisza. Ciągle widnieje na tym afiszu nazwisko mojej Elżuni, która zaprojektował piękne kostiumy i scenografię do tego przedstawienia. ( przyp. red. Elżbieta Krywsza-Fedorowicz, scenografka, żona Jerzego Fedorowicza. Zmarła w maju 2018 r.)

Jest coś, czego – poza rolą życia - jeszcze pan nie osiągnął?
Kiedyś prof. Jerzy Pomianowski, szef miesięcznika „Nowaja Polsza”, do którego pisali w latach 90. najważniejsi twórcy polskiej literatury zaproponował mi, bym pisał artykuły związane z moja działalnością społeczną. Bardzo się bałem, ponieważ w V Liceum uczono nas, że zdanie to jest coś, co trzeba wypieścić zanim nada mu się ostateczny kształt, ale napisałem kilka tekstów. Jedno z wydań przyniosłem mamie, która kończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskiem, akurat w tym numerze mój artykuł sąsiadował z tekstami Czesława Miłosza i Leszka Kołakowskiego. Mama skomentowała to słowami, że to się liczy, bo zostało zapisane w przeciwieństwie do ulotnych ról. Kto dziś pamięta, jak grałem w „Romeo i Julii”? Nie miałem jeszcze odwagi napisać powieści. Wprawdzie powstało już 18 części powieści w odcinkach, którą publikowałem na moim Facebooku, ale prace zastopowała sytuacja, z której nie wiem, jak wybrnąć. Szukam pomysłu. Mam jeszcze sporo do zrobienia. Nie straciłem apetytu na życie.

Wideo
Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska