Jest jednak coś zastanawiającego w tym, że dziś w Polsce każdy, kto ma coś do powiedzeni
- i wcale nie musimy się z tym czymś zgadzać - jak ognia unika mediów, w przeciieństwie
do osobników, którzy do powiedzenia mają bardzo niewiele.
Przynajmniej niewiele nowego, bo występują tak często, że zapominają, co, gdzie i komu już mówili. Prześledziłem kiedyś "ścieżkę poranną" i "ścieżkę wieczorną" od jednej stacji radiowej do innej,
od jednej telewizji do drugiej pewnego modnego publicysty oraz pewnego wziętego (z racji niekonwencjonalnych porównań) polityka.
Wniosek był prosty: mogliby rozesłać przez internet nagraną wcześniej wypowiedź, a poznawcze działanie byłoby takie samo jak wtedy, gdy osobiście fatygują się, przed mikrofon czy kamery. Najśmieszniejsze jest jednak, że dziennikarze pytają z reguły o to samo. Jakby się umówili.
I problem wcale nie tkwi w efekcie deja vu ani w tym, że ludzie ci bredzą czy mydlą oczy i uszy. Nie, chodzi raczej o narastające zmęczenie powtarzalnością tematów, koncepcji, wizji, sądów. Podejrzewam, że oni sami są już sobą znużeni, jednak nie potrafią odpuścić pójścia do telewizji czy radia.
A przecież stara zasada głosi: "O czym nie da się mówić - o tym trzeba milczeć".
Milczenie jednak oznacza w świecie opanowanym przez medialny hałas nieobecność, hibernację, niekiedy - kapitulację. Kto milczy - nie żyje, a skoro nie żyje, racji mieć nie może.
Dlatego w polityce nie ma miejsca dla "partii milczącej", a raczej - taka partia istnieje, choć ujawnia się zawsze w czasie wyborów. To są ci niezdecydowani, niechętni, zbyt zbrzydzeni polityką lub
po prostu zupełnie zobojętniali. To o nich, o ich głosy w ostatnich najczęściej dniach i godzinach przed głosowaniem toczą boje główni kandydaci.
Jasne, że piszę to w związku z amerykańskimi wyborami, którymi fascynuje się cały świat. Już tylko sam fakt, że Barack Obama wściekł się na polskiego kamerzystę, że za bardzo właził mu w drogę, przyjęliśmy jak dotyk wielkiego świata.
Świat się fascynuje, albowiem chodzi o prezydenturę nie byle jaką, bo czterdziestą i czwartą (już słyszę, co to może znaczyć: wszak dokonuje się ciut, ciut po "dziadach" i Halloween).
Czarnoskóry prezydent USA, czarnoskóry - tak prorokują - papież, rok 2012 coraz bliżej… Chodzi
o prezydenturę najpotężniejszego państwa świata, które za wroga chcieliby mieć tylko wariaci.
Ale - gdybyśmy zapytali: czy świat, a przede wszystkim - czy Polacy wiedzieli wcześniej coś
o kandydatach? Zapewne wiedzieli Amerykanie, wiedziało paru polskich amerykanistów, garstka dziennikarzy obserwujących pilniej USA. A reszta?
Jeśli więc dziś tu i ówdzie słychać ironię i narzekania na to, że lud nasz nie zna ani kandydata republikańskiego, ani tym bardziej demokraty z Illinois - to dobrze jest pamiętać: istnienie człowieka zależy dziś od jego obecności w mediach.
Jeśli też słychać, że Obama to produkt medialny - co wcale od prawdy dalekie nie jest - warto wiedzieć, że to senator McCaine był w swoim czasie (gdy wrócił z Wietnamu) gwiazdą.
Tyle że wówczas media kochały go za to, co już zrobił - i absolutnie słusznie. Jest różnica między medialnością McCaine'a i Obamy taka, że ten drugi obnosił we wszystkich możliwych mediach jedynie to, co zamierza zrobić.
One zaś sprzedawały jego zamiary i wirtualność. A to dziś najlepszy towar. W postaci Obamy Stany Zjednoczone sprzedały światu wizerunek kraju, jakim chciałyby być.
W postaci McCaine'a - obraz kraju takiego, jaki jest, jaki był i jaki długo jeszcze pozostanie. Kiedy jeden z nich wejdzie na kolejne lata do Gabinetu Owalnego - przestanie być telewizyjnym wizerunkiem.
Wejdzie, niestety, do realu. I wtedy przestanie mu zależeć na tych, których w mediach nie ma,
bo wiedzą: "O czym nie można mówić - o tym trzeba milczeć".