Miała ta niewiedza pewien urok, w końcu dziś poranny rytuał świadomego krakusa, już nawykowo sprawdzającego oprócz temperatury poziom pyłów, w połączeniu z dramatycznymi informacjami i apelami płynącymi z lokalnych mediów, wywołuje w nim niepokój przemieszany z wściekłością. Kaszlu dostaje się od samego patrzenia na odczyty, potem dołączają wyrzuty sumienia, że na życie w tym szarym, zatrutym świecie skazujemy własne dzieci. No i te nowe, miejskie dylematy: kupować maski antysmogowe czy nie? Jak zmarnujemy jeszcze parę lat, to filtry do nich będą artykułem pierwszej potrzeby; jak pieczywo i papier toaletowy.
Zawracanie sobie tym wszystkim głowy jest nieco męczące, toteż w sumie nie dziwię się, że wielu krakowian stosuje mechanizm wyparcia. „Smog? W latach 80. też był, dymiła Huta, i jakoś żyliśmy”. Szkopuł w tym, że takie podejście wyklucza jakiekolwiek zmiany.
Zwykło się uważać, że pierwszą i jedyną linią oporu, która na drastyczne metody walki ze smogiem nie chce pozwolić, jest magistrat. Fakt faktem, ulubionym sposobem urzędników na smog jest halny, pech chce, że jeszcze nie nauczyli się go wywoływać. To jednak jest tylko część problemu. Drugą są sami mieszkańcy. Wystarczyło, by w czwartek pojawił się temat ograniczenia ruchu w centrum i już na masową skalę zaczęło się marudzenie, że to bez sensu. Typowe krakowskie podejście: troska o lepsze powietrze - tak, oczywiście, byle nie kosztem zmniejszenia mojego komfortu. „Nie po to kupiłem kominek, żeby go nie używać, poza tym najbardziej trują samochody”. „Nie po to kupiłem samochód, żeby jeździć tramwajami, poza tym najbardziej trują piece”. I tak w koło Macieju, winni są wszyscy tylko nie mój diesel, choćby nawet z Volkswagena. Do tego dodajmy władze miasta, dla których smog jest tematem wyjątkowo niezręcznym (bo zniechęcamy turystów; podpowiadam: zawsze możemy reklamować się hasłem „Pekin Europy”) i wszystko robi się przejrzyste. Poza widokiem za oknem.