Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek chodził z głową w chmurach, ja musiałam stąpać twardo po ziemi

Redakcja
Marek i Danuta Grechutowie
Marek i Danuta Grechutowie Fot. archiwum rodzinne
Dzięki jakiejś awanturce, w końcu mi się oświadczył. Byłam na niego obrażona, a on przyniósł mi śliczny kuferek i powiedział, żebym została jego żoną - mówi Danuta Grechuta w rozmowie z Magdą Huzarską-Szumiec.

Na początku była przyjaźń czy kochanie?
Na przyjaźń nie było czasu. Marek narzucił szybkie tempo. Od pierwszej chwili wszystko zmierzało do kochania.

Namiętność?
Namiętność i to obustronna.

Od pierwszego spotkania?
Nie, nie od pierwszego. Najpierw to ja go dostrzegłam. Marek w filharmonii śpiewał "Tango Anawa", za które zresztą zdobył wówczas drugie miejsce na Festiwalu Piosenki Studenckiej. Pierwsze zajęła Maryla Rodowicz. Nie zapomnę, jakie wrażenie wtedy na mnie zrobił. Ale on o tym oczywiście nie wiedział. Kilka miesięcy później moja koleżanka Urszula zaprosiła mnie na sylwestra. Marek też tam był, ale nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Dopiero po pewnym czasie spotkaliśmy się w miasteczku studenckim. Nasze akademiki stały obok siebie.

Przeczytaj także: Festiwal Marka Grechuty w Krakowie

Pani wybiega z akademika z rozwianymi blond włosami i wpada prosto w ramiona Grechuty.
Było trochę spokojniej, ale też filmowo. Przechodziłam ulicą, a Marek szedł z naprzeciwka. Uśmiechnęłam się do niego i w tym momencie zaiskrzyło. Była wtedy mroźna zima. Pod nogami skrzypiał śnieg. Ale nam zrobiło się naprawdę gorąco. Czułam, że zaczyna się coś niesamowitego dziać. Ale po chwili rozstaliśmy się.

Nie poszliście nawet na spacer?
Nie, za to niedługo Marek wtargnął do mojego akademika. Słyszałam jak się pyta jednej koleżanki: "Gdzie mieszka moja znajoma"? Ona od razu wskazała mój pokój, choć przecież nie mogła wiedzieć, że to o mnie chodzi. W tym było coś metafizycznego.

I Marek został w akademiku?
Pani Magdo, to były zupełnie inne czasy. Do żeńskiego akademika mężczyźni mogli wchodzić tylko w dniach odwiedzin, o ściśle wyznaczonych godzinach. Żadna para wtedy razem nie mieszkała. Do tego konieczny był ślub. Ale jak tak już rozmawiamy, to przyznam się pani, że Marek raz został u mnie na noc. To było po juwenaliach. Koleżanek nie było w pokoju, a my zmęczeni tańcem zasnęliśmy. Obudziłam się w nocy, bo Marek strasznie chrapał. Bałam się, że ktoś usłyszy i nas nakryje. Ale jakoś dotrwaliśmy do rana i wtedy powstał problem, żeby go wyprowadzić z akademika. Poszłam więc na portiernię, niby pożyczyć miskę do prania. Kiedy portierka się odwróciła, Marek wybiegł na ulicę.

To wtedy nie waletowało się w akademiku?
Oczywiście, ale u dziewczyn mogły spać tylko dziewczyny, a u chłopców chłopcy. Inaczej można było stracić miejsce. U Marka waletowali bracia Pawluśkiewiczowie. Kiedyś po akademiku chodziła komisja. Oni pogasili światła. Nie pamiętam już, który siadł na krześle z gazetą, a kto schował się pod stół. Wiem tylko, że jak weszła komisja, to zastała jednego czytającego po ciemku, a drugiego pod stołem.
No to jak nie mogliście się spotykać w akademiku, to gdzie chodziliście na randki?
Wtedy kwitło życie klubowe. Niemal w każdym akademiku był klub, w którym się godzinami przesiadywało. No i już było Bambuko, w którym powstał kabaret Anawa. W przerwach między śmiesznymi skeczami kolegów Marek śpiewał tam swoje piosenki: "Serce", "Tango Anawa"…

Zakładała Pani z nimi klub Bambuko? Kradła Pani deski na budowie, żeby sklecić widownię?
Nie. Wtedy jeszcze Marka nie znałam. Dopiero później zaczęłam bywać w Bambuko, które zresztą istnieje do dziś. Niedawno tam byłam i nie mogłam się nadziwić, jakie to jest malutkie pomieszczenie.

Siedziała Pani z publicznością, czy jako dziewczyna Grechuty mogła Pani przebywać w garderobie?
Tam nie było garderoby. Ona mieściła się w pokoju Marka, który znajdował się na parterze akademika. Wszyscy się tam przebierali. Pamiętam jak wszedł tam kiedyś Michał Pawluśkiewicz, żeby umyć ręce. Ponieważ nie znalazł ręcznika, więc wytarł się w koszulę Marka, tę z pagonami, w której tak lubił występować. Marek ją ubrał taką pomiętą, bo twierdził, że przynosi mu szczęście.

Pomagała mu Pani wybierać stroje na scenę?
On lubił, jak chodziłam z nim po sklepach. Ale cóż wtedy był za wybór? Zresztą panowała moda hipisowska i wszyscy nosili się kolorowo. Takich ciuchów to już na pewno nie można było kupić. Kiedy Marek z Anawą pojechali na festiwal w Opolu, ja musiałam poczekać w Krakowie, na robioną specjalnie dla niego na szydełku koszulę. Przywiozłam mu ją w ostatniej chwili. Ale później to już Marek wolał występować w garniturach. One pasowały do jego muzyki i poezji.

Pani dbała o jego garderobę, a on jak się za to odwdzięczał? Przynosił pomarańcze czy mandarynki?
Mandarynek wtedy nie było, a pomarańcze były luksusowym towarem. Ale pamiętam, że Marek kiedyś zdobył dla mnie dwie. Szłam przez ulicę z tymi pomarańczami w rękach, a on zachwycał się, że owoce tak pięknie komponują się z moim płaszczem.

Zawsze się tak Panią zachwycał, czy czasami śpiewał "Nie dokazuj miła, nie dokazuj"?

Tę piosenkę zaśpiewał mi po raz pierwszy z bardzo skruszoną miną, kiedy coś przeskrobał. Zdaje się, że było to po powrocie z koncertu w Poznaniu, gdzie nieźle zabalował. To miała być forma przeprosin.

Kłóciliście się?
Pewnie. Zresztą dzięki jakiejś awanturce, w końcu mi się oświadczył. Byłam na niego obrażona, a on przyniósł mi taki śliczny kuferek i powiedział, żebym została jego żoną. Za chwilę dopiero dodał, że jeżeli weźmiemy ślub, to dostaniemy przydział na mieszkanie.

To już było trochę mniej romantyczne.
No tak. Marek był już wtedy na tyle sławny, że władze Krakowa zaproponowały mu mieszkanie, bez konieczności oczekiwania latami na własne cztery kąty. Większy metraż, czyli całe 30 metrów kwadratowych mógł dostać pod warunkiem, że będzie żonaty. Dlatego ślub wzięliśmy w pośpiechu w lipcu, gdy nikogo nie było w Krakowie.
Gdzie zamieszkaliście?
Na Dębnikach. To była taka klitka z ciemną kuchnią. Marek zaprojektował meblościankę, w której ukrył telewizor, bo uważał, że to nie jest ładny przedmiot. Kiedy chcieliśmy coś pooglądać, to odsuwaliśmy drewniane drzwiczki. Marek lubił zaglądać do Desy i kiedyś znalazł tam malutkie, rokokowe meble. Choć były naprawdę filigranowe, to stolik i dwa fotele zajęły cały pokój. To mieszkanie było okropne. Ale byliśmy w nim szczęśliwi.

Wtedy urodził się Łukasz?

Tak, jego narodziny sprawiły, że na gwałt zaczęliśmy szukać czegoś większego. Dostaliśmy przydział w kamienicy przy ul. Szlak. Marek mógł mieć wreszcie swój pokój, pianino. A Łukasz miał się gdzie bawić.

Marek opiekował się Łukaszem, karmił, przewijał?
Starał się, ale nie bardzo mu to wychodziło. Najchętniej jeździł z wózkiem, ale pod warunkiem, że wszystko było już przygotowane. On żył z głową w chmurach, to ja musiałam zawsze stąpać twardo po ziemi. Ale jak nasz syn podrósł, to Marek fantastycznie potrafił się z nim bawić. Kiedy wracał do domu, razem tańczyli i skakali do ich ulubionej płyty. Zresztą całkiem niedawno Łukasz przyznał się, że zdecydował się studiować projektowanie form, bo ojciec wystrugał mu kiedyś taką małą buteleczkę. I to go zafascynowało. Teraz ma swoją pracownię w domu.

W domu, który wybudowaliście z Markiem na Woli Justowskiej?
Tak, w pewnym momencie okazało się, że artyści w tym kraju mogą zarabiać jak ludzie. Dzięki temu było nas stać na własny dom. To wybudowaliśmy taki jasny, przestronny, z dużymi oknami. Wnętrza urządziliśmy bardzo nowocześnie, niemal sterylnie. Zadbałam o to, żeby łatwo się go sprzątało.

I Marek mógł pewnie wreszcie w spokoju pracować.
W tym domu, mimo fantastycznych warunków, nie powstało już niestety za wiele piosenek. Marek zaczął chorować, coraz bardziej zapadał się w sobie. Wolał siedzieć w ogrodzie. Ja go jeszcze od czasu do czasu zmuszałam do pracy. Kiedyś powiedziałam, że wyjeżdżam na dwa tygodnie na wczasy i jak wrócę, ma być skończona płyta. I tak się stało, ale to nie było już największe osiągniecie w jego karierze.

Marek zmarł cztery lata temu. Może już Pani słuchać jego piosenek?
Tak, choć początkowo nie dawałam rady. Kiedy puszczali jego utwory w radiu, przełączałam natychmiast na inny program. Inaczej pewnie bym tylko płakała.

Już Pani nie płacze?
Nie, teraz wydaje mi się, że jest jak dawniej, że Marek po prostu wyjechał na jakiś koncert i kiedyś wróci. Tak jest lepiej.

Czy Festiwal im. Marka Grechuty, który Pani organizuje, jest też formą terapii?
Marek śpiewał, że "ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy". Ja dzięki kolejnemu już festiwalowi wiem, jak moje przyszłe dni powinny wyglądać. Mam plany na następne festiwale. Oczywiście pod warunkiem, że Kraków wreszcie zacznie nam pomagać finansowo w ich przygotowaniu. Jeżeli nie, to przeniesiemy się do Warszawy. Tam już tylko na to czekają.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska