Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Michał Bajor: Ja się już nakochałem

Paweł Gzyl
fot. Andrzej Muszyński
Nagrał płytę z piosenkami miłosnymi Wojciecha Młynarskiego - „Moja miłość”. Rozmawiamy z Michałem Bajorem o kobietach, o byciu zatwardziałym kawalerem i barwnym życiu utracjusza.

Wygląda Pan na zdjęciach do swej nowej płyty elegancko - jak Frank Sinatra czy Michel Bublé. Trzeba dobrze wyglądać, żeby śpiewać o miłości?
Ten image pasuje do piosenek, które śpiewam, one również są eleganckie.

Czym się Pan kierował dokonując wyboru tych piętnastu piosenek na płytę?
Wspólnym mianownikiem były teksty Wojciecha Młynarskiego. To nie było łatwe, bo napisał ich ponad dwa tysiące. Pomogły mi moje fanki, które wyszukały dwadzieścia najlepszych. Przedstawiłem je Młynarskiemu - a on zaakceptował ten wybór.

To prawda, że piosenki o miłości najlepiej trafiają do kobiet?
Tak. Dziewięćdziesiąt procent widowni na moich koncertach to panie. W dzisiejszych czasach kobiety tworzą kulturę świata, bo mają większą wyobraźnię. Choć są zagonione, potrafią znaleźć czas i chcą spotkać się ze sztuką. A facet? Praca, dom, sport. Dlatego kiedy czasem na mój koncert przychodzą panowie, to są najczęściej na siłę zaciągnięci przez panie (śmiech).

Na płycie też są kobiety, reprezentantki dwóch różnych pokoleń polskiej piosenki - Alicja Majewska i Ania Wyszkoni. Miłosne piosenki lepiej się śpiewa w duecie?
Generalnie duety śpiewa się trudniej. To większa praca, większa odpowiedzialność, większe skupienie. Dlatego jakby ktoś powiedział mi, że jutro nagrywam całą płytę z duetami - poważnie bym się zastanowił. Te dwa były bardzo przyjemne, to była fajna zabawa, ale na razie tylko na raz. Jestem już w takim momencie życia, że chciałbym mieć troszkę lżej. Nie że mniej pracy, bo cały czas nagrywam i koncertuję, ale może mniej przygotowań. Duetu nie da się bowiem wykonać tak łatwo, jak solowej piosenki.

Powiedział Pan kiedyś, że do trzydziestki był „jak motyl, który przeskakuje z kwiatka na kwiatek”. Tęskni Pan za tamtym czasem?
Wspominam go z sympatią, ale żeby miał on zapaść we mnie jakoś głęboko czy wywoływać żal, że przeminął, to nie. Teraz też cieszę się życiem: jeżdżę po świecie, kocham kino, mam pod ręką dobrą książkę i wielu przyjaciół. Czas szaleństw już za mną, dobiegam do kresu wieku średniego i niebawem wejdę w wiek starszy. Nie wyglądam jednak na to i tego nie czuję.

Podoba się Panu współczesna młodzież?
Oczywiście mam swoje niepokoje - bo dziś młodzi celebryci natychmiast chcą mieć willę na własnej wyspie i tłumy dziennikarzy wokół siebie. Uśmiecham się nad tym - bo to bardziej wina ich menedżerów niż ich samych. Dzięki tym działaniom śledzimy codziennie kolory majtek kolejnych gwiazdek polskiego show-biznesu. Tylko dlaczego tak mało mówi się o ich artystycznych dokonaniach?

Nigdy Pana nie kusił ten celebrycki świat?
Nigdy. Tak ważny jest dla mnie spokój, że internet służy mi tylko do autoryzowania wywiadów, kupowania biletów samolotowych czy wynajdywania kolejnych miejsc na świecie do zwiedzania. Zmartwię tych, którzy piszą w sieci jak bardzo mnie nie lubią - bo nigdy tego nie przeczytam. Po prostu mnie to kompletnie nie interesuje.

Zaczynał Pan mając szesnaście lat jak dzisiejsi piosenkarze, których widzimy w programach talent-show. Znajduje Pan jakieś paralele?
W talent-show naprawdę wygrywają jurorzy. Po zakończonym show media donoszą czy dany juror utrzyma się w jego kolejnym cyklu, czy przyjdzie nowy. O osobach, które wygrały - pisze się raz czy dwa. Trzeba mieć dużo szczęścia, jak Brodka czy Podsiadło, aby spaść na cztery łapy i trafić na dobrego menedżera czy wytwórnię. Poza tym to są tylko obiecanki-cacanki: wydaje się im płytę, zaprasza do Opola, a potem koniec. Przychodzi bowiem nowy talent-show, który musi wykreować nową gwiazdkę. Czasem mi żal tych dzieciaków - bo są wśród nich świetni wykonawcy.

Jak przyjęli Pana starsi koledzy i koleżanki po debiucie?
Znakomicie. I akurat to się chyba nie zmieniło. W szkole teatralnej profesorowie traktowali nas półpartnersko, bo wiedzieli, że po jej ukończeniu będziemy ich kolegami ze sceny. Dlatego od pierwszego roku zawiązywała się między nami symbioza artystyczna i prywatna. Choć na „ty” przechodziliśmy dopiero po zakończeniu studiów. Myślę, że podobnie jest w środowisku piosenkarskim. Może starsi wykonawcy patrzą na to, co się teraz dzieje z młodym pokoleniem szeroko otwartymi oczami ze zdumienia - ale to zdziwienie dotyczy otoczki, jaka towarzyszy obecnym gwiazdkom, a nie im samym. Kiedy ta bańka mydlana stworzona przez menedżerów, wytwórnie i telewizję pryska - to musi przecież strasznie boleć. I wtedy okazuje się, że z koncertami nie jest łatwo, radio nie chce już grać piosenek, a pieniędzy nie starcza do pierwszego. Dlatego gdyby wróżka zapytała mnie teraz, czy chciałbym być znowu młody i startować w talent-show, odpowiedziałbym zdecydowanie: „Nie!”

Wracając do płyty: jest na niej słynna piosenka „Nie ma jak u mamy”. Właśnie mama jest najważniejszą kobietą w Pana życiu?
Oboje rodzice są dla mnie bardzo ważni. Jesteśmy z nimi mocno związani, ja i mój brat. Mając siedemnaście lat, dzięki Agnieszce Holland, zagrałem w jednym filmie z Beatą Tyszkiewicz, która była dokładnie w wieku mojej mamy. Nie mogłem przypuszczać wcześniej, kiedy zbierałem jej zdjęcia i wklejałem do albumu, że zagram... kochanka tej wielkiej gwiazdy! To było ogromne przeżycie. Było między nami dwadzieścia lat różnicy. Przyniosłem na plan ten album i pokazałem go jej. To przełamało lody. Była muzą westchnień chłopaków w moim wieku. Potem wszyscy faceci kochali się w Grażynie Szapołowskiej, a później w Kasi Figurze. Dzisiaj chyba nie ma takiej seksbomby w polskim kinie. Może kimś takim była przez jakiś czas Ania Przybylska. Ale jej już z nami nie ma.

Miłość ze strony fanów może zastąpić miłość bliskiej osoby?
Może być jedynie jakąś namiastką. Wie pan, ja już się w życiu wykochałem. Jeżeli jednak gdzieś niespodziewanie zza rogu taka miłość wyskoczy - to proszę bardzo! Natomiast żebym jej jakoś gorączkowo szukał - to na pewno nie. Świętej pamięci Danuta Rinn powiedziała mi kiedyś: „Zobaczysz, po pięćdziesiątce już się człowiekowi chce mniej wszystkiego”. I miała rację.

To jakie są dobre strony bycia kawalerem? To, że może się wydawać pieniądze tylko na siebie.
To nie jest tak, że ładuję zarobione pieniądze do jakiejś skarbony. Bardzo lubię powiedzenie „Trumna nie ma kieszeni”. Dlatego nie chomikuję pieniędzy. Zapraszam często przyjaciół i rodzinę na wspólne wakacje trzy razy w roku, do tego robię przeróżne głupstwa. Oczywiście jestem zabezpieczony na jesień swojego życia, bo nie zamierzam płakać w poduszkę, że roztrwoniłem wszystko. Nie siedzę jednak codziennie nad kontem i nie obliczam ile mam oszczędności.

Gdzie czuje się Pan najbardziej u siebie?
W domu pod Warszawą. Dobrze się czuję też w Opolu, kiedy odwiedzam rodziców. Lubię także zaglądać do Krakowa. To miejsce, w którym mógłbym zamieszkać, gdzie mam wielu przyjaciół. Każdy krakowianin tworzy swój własny świat. Do tego krakowianie są bardzo punktualni, staram się więc tam nawet pół minuty nie opóźnić koncertu. I jak kogoś polubią - są bardzo wierni. Dlatego w Krakowie czuję się bardzo bezpiecznie.

***

Michał Bajor urodził się w 1957 roku w Głuchołazach. Aktor i piosenkarz. Syn aktora Ryszarda Bajora, brat Piotra Bajora (też aktora). W 1970 roku zadebiutował jako piosenkarz na eliminacjach Festiwalu Piosenki w rodzinnym Opolu. Karierę filmową rozpoczął w 1975 r. u Agnieszki Holland w filmie ,,Wieczór u Abdona’’ z Beatą Tyszkiewicz. W 1987 roku nagrał swoją pierwszą muzyczną płytę Michał Bajor Live. Wykonał tam utwory m.in. belgijskiego autora Jacques’a Brela

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska