https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

O krakowskim spowolnionym czasie

Marek Lubaś-Harny
Nigdy nie tęskniłem do sławy pośmiertnej. Chcę mieć satysfakcję tu i teraz, a nie w grobie - mówi Marcin Świetlicki
Nigdy nie tęskniłem do sławy pośmiertnej. Chcę mieć satysfakcję tu i teraz, a nie w grobie - mówi Marcin Świetlicki Wojtek Matusik
Mieszkam tu trzydzieści lat, nie znam żadnej prawdziwej rodziny krakowskich mieszczan. Wciąż czuję się jak przyjezdny - mówi Marcin Świetlicki w rozmowie z Markiem Lubasiem-Harnym

Czy Pan też ma takie wrażenie, że czas w Krakowie płynie jakby wolniej?
Wszyscy tak mówią, więc to chyba prawda. Gdybyśmy teraz byli w Warszawie, widzielibyśmy ludzi biegających tam i z powrotem, jakby się wiecznie spieszyli. Nawet kiedy nie mają akurat nic pilnego do załatwienia, także biegają, może z przyzwyczajenia. A ja się nie lubię spieszyć. Dlatego mieszkam w Krakowie.

A we Wrocławiu?
A, Wrocław to jeszcze inna sprawa. To miasto młode, pełne energii, ale nie tak zrobotyzowane, jak Warszawa. Tam, proszę bardzo. Zresztą, kto wie, czy właśnie w Wrocawiu wkrótce nie zamieszkam, choć nie na stałe.

Zdradzi Pan Kraków?
Nie całkiem. Może będę pomieszkiwał trochę tu, trochę tam. To powinno być fajne.

Tam, gdzie się Pan urodził, nie chciał Pan zostać?
No, nie chciałem. Moje rodzinne Piaski pod Lublinem to małe miasteczko. Ma wszystkie zalety, ale i wady małej mieściny. Tam z kolei czas płynął dla mnie stanowczo za wolno. Zaraz po podstawówce wyrwałem się do Lublina, potem przyjechałem do Krakowa i odkryłem, że właśnie tutejsze tempo, nie za wolne, ale i nie za szybkie, jest dla mnie w sam raz.
To trochę dziwne, bo w młodości był Pan uważany za czołowego buntownika, żeby nie powiedzieć: jednego z poetów wyklętych…
Nie ja to wymyśliłem.

Ale tak było. Niemal następcę Bursy i Wojaczka w Panu widziano.
Oni krótko żyli. A mnie by się to nie podobało. Może dla wydawców byłoby lepiej, gdybym umarł dwadzieścia lat temu, ale ja nigdy nie tęskniłem do sławy pośmiertnej. Chcę mieć satysfakcję tu i teraz, a nie w grobie. Zawsze chciałem żyć bardzo długo. I nadal chcę, bo wciąż mam mnóstwo do zrobienia. Potrzebuję jeszcze dużo czasu. To nie znaczy, że przesadnie o siebie dbam. Po prostu wiem, że będę długo żył, jestem z długowiecznej rodziny.

Wolałby Pan być raczej jak George Bernard Shaw czy Jarosław Iwaszkiewicz?
Albo Czesław Miłosz, to najbardziej. Już w momencie debiutu zazdrościłem Miłoszowi - nie talentu, ale tego, że dożył pięknego wieku, no i ma sukces. Bo bycie kompletnie zapomnianym starcem też by mi nie odpowiadało.

Nigdy Pana nie kusiło, żeby mimo wszystko pożyć w trochę żywszym tempie?
Był taki okres: wtedy kiedy skończyłem trzydzieści lat. Chciałem nagle dużo zrobić. Ale wtedy chodziło o to, żeby odzyskać czas utracony. Bo całe dziesięciolecie między dwudziestką a trzydziestką zmarnowałem. Dopiero po trzydziestce wydałem pierwszy tom wierszy, założyłem zespół "Świetliki", wydaliśmy pierwszą płytę, spłodziłem syna.
Nie ukończył Pan studiów polonistycznych na UJ, za to wzięli Pana do wojska.
To były dwa lata najbardziej bezsensownie wyjęte z życiorysu. Jeśli mnie czegoś nauczyły, to właśnie cenić czas.
O, tam to on naprawdę inaczej płynął. Od pobudki do capstrzyku, potem ucieczka w sen i od nowa Polska Ludowa. Nigdy wcześniej ani później nie miałem takiej świadomości czasu. Do dziś pamiętam to liczenie dni za pomocą metra krawieckiego i wrzucanie codziennie jednego centymetra do zupy.

Zespół muzyczny też Pan założył, żeby dogonić stracony czas? Wiadomo, że śpiewana poezja sprzedaje się szybciej niż drukowana.
Nie, to nie była przemyślana strategia, po prostu zespół powstał w tym samym czasie co pierwsza książka, a nawet nieco wcześniej. Już wiedziałem, że będę pisał wiersze, ale jeszcze nie byłem pewny, jakimi drogami one będą się ze mnie wydobywać. Oczywiście, kiedy się krzyczy do ludzi przy głośnej muzyce, efekt jest natychmiastowy, od razu wiadomo, czy się podoba, czy nie. To coś zupełnie innego niż grzeczne czytanie wierszy na wieczorkach poetyckich. Inna sprawa, że z biegiem lat wrzeszczenie do mikrofonu stało się też jakimś sposobem na przedłużenie młodości. Ze zdziwieniem spostrzegam, że mam coraz młodszą widownię i wydaje mi się, że nadal się rozumiemy. Choć boję się, że może przyjść taka chwila, kiedy występując na scenie stanę się śmieszny.

No, bez przesady, trochę czasu chyba jeszcze zostało. Rolling Stonesi wciąż śpiewają.
Lecz ich lider najwyraźniej się zużył, to już chyba nie jest autentyczne. Jeśli miałbym szukać pozytywnego przykładu, byłby to raczej Jerzy Połomski.

Słucham?
Poważnie. Latem słyszałem go śpiewającego na Małym Rynku i muszę powiedzieć, że darzę go szacunkiem. Nie było w tym żadnego oszustwa. Pięknie się zestarzał. Widać można. To nastraja optymistycznie. Też bym tak chciał.

Zdumiewa mnie Pan. Raczej z punkiem Pana kojarzono.
Ale proszę nie zapominać, że pracowałem także jako skromny korektor w "Tygodniku Powszechnym", i to całe trzynaście lat.

Rzeczywiście. To musiało zostawić niezatarte piętno. Tam zapewne czas płynął dostojnie, po krakowsku.
Tak było. Ale i "Tygodnik Powszechny" był wtedy inny niż obecnie. Żył Jerzy Turowicz, człowiek idei.

Teraz się zmieniło?
Już dość dawno. Taki przykad: Pewnego razu przyszła do redakcji Wisława Szymborska i zaprosiła redaktorów do siebie na nalewkę. Wszyscy się krzywili: E, co będziemy jechać do Szymborskiej. I nie pojechali. A chwilę potem dostała Nobla. Ale musieli sobie pluć w brodę, że tego nie przewidzieli. Nie powiem, że lata w "Tygodniku" były zmarnowane. Wiele się tam nauczyłem, choć zepsułem oczy. Z żadną kobietą nie byłem tak długo jak z "Tygodnikiem". Czuję jednak dużą ulgę, że już nie jestem.

Oczywiście, wolał Pan telewizję od "Tygodnika". Każdy by wolał. Nawet warszawskie tempo jakoś Panu przestało przeszkadzać.
To nie było tak. Dałem się skusić na telewizję, bo byłem naiwny. Pomysł, żeby razem z Grzegorzem Dyduchem poprowadzić "Pegaza", wydawał się interesujący. Jeździliśmy do Warszawy raz w tygodniu i pierwsze z tych wyjazdów były całkiem ciekawą przygodą. Potem zmieniły się w katorgę.

Aż tak?
Aż tak. Przez sześć dni w tygodniu żyliśmy w Krakowie jak normalni ludzie, a przez jeden dzień w Warszawie jak jakieś zwierzęta. To było poniżenie gorsze niż w wojsku. Na szczęście, też trwało tylko dwa lata.

Ależ, na miłość boską, przecież wszyscy o tym marzą. Warszawa! Telewizja!
Właśnie. Warszawiacy bardzo byli zdziwieni, że nie rzucamy natychmiast Krakowa i nie przeprowadzamy się z rodzinami do Warszawy. Warszawiacy pracujący w telewizji to specjalny gatunek. Uważają, że jeśli ktoś już się załapie do tej firmy, powinien jej podporządkować absolutnie wszystko.

O ile sobie przypominam, Panowie też traktowali raczej z buta tych biednych artystów, których recenzowali.
Nie wszystko zależało od nas. Mogło to tak wyglądać, bo chyba dla widzów byliśmy dość wiarygodni, ale prawda przedstawiała się inaczej.
Były naciski?
Były, i to mocne. Pamiętam jak raz kazano nam zaatakować Andrzeja Wajdę. Reżyserem programu był Łukasz Barczyk, który miał jakiś osobisty żal do świętego starca, o spychanie młodych zdolnych na margines, czy coś takiego. Powiedzieliśmy: No to siądź z nami i atakuj. A on, że nie bardzo może, bo coś tam. Wychodziło na to, że może kiedyś czegoś od Wajdy potrzebować i sam woli się nie narażać.

Ulegliście?
Nie ulegliśmy, ale awantura była straszna. Cóż, nie będę krył, że tę warszawską mordęgę w jakimś stopniu osładzały warszawskie pieniądze. Za cztery dni pracy w miesiącu dostawałem trzy razy więcej niż wynosiła moja pensja w "Tygodniku". Ale na dłuższą metę byłoby to zabójcze. Wyplątałem się z tego z dużą ulgą.

Jeszcze chwila, a uwierzę, że Kraków jest rajem na ziemi. Nic Pana w tym mieście nie wkurza?
Ależ oczywiście, że tak. Wkurza mnie nieznośna krakowska pompa, kastowość, skostniałe struktury, czego nie dostrzegam na przykład we Wrocławiu. Wcale się nie dziwię, że Kraków stracił na rzecz Wrocławia nie tylko Euro 2012. ale i Festiwal Kryminału.

Tego ostatniego chyba najbardziej Pan żałuje?
Wcale nie. W zeszym roku we Wrocławiu było fajniej niż wcześniej w Krakowie. Prezydent Wrocławia to ludzki człowiek, nie tylko wysupłał dwadzieścia pięć tysięcy na nagrodę Wielkiego Kalibru, co w Krakowie było marzeniem ściętej głowy, ale i uroczystość wręczenia zaszczycił. Od razu widać, że chłop książki czyta.

Kraków Festiwal Kryminał nie bronił?
Tu ojców miasta bardziej interesują festiwale pierogów, a jeśli już, to od razu Miłosz pod patronatem Pana Prezydenta.

Skąd we Wrocławiu ta większa przychylność?
Wrocław to młode miasto, stworzone od nowa, mieszkają w nim ludzie ze Wschodu. A oni są sympatyczni i otwarci. Nie umiem powiedzieć, dlaczego, ale tam jest po prostu łatwiej. W Krakowie są niewidzialne ściany, od których ktoś, kto nie jest uznany za swojego, odbija się jak od ściany.

Pan to mówi?
Ja też czuję, że w Krakowie pewne rzeczy są zamknięte dla pospólstwa. Czy pan wie, że choć mieszkam tu trzydzieści lat, nie znam żadnej prawdziwej rodziny krakowskich mieszczan? Nigdy nie uczestniczyłem w ich obrzędach i nie mam takich ambicji. Wciąż czuję się jak przyjezdny i chyba będę się tak czuł do końca życia. Ale to nic. Kraków ma za to inne dobre strony. Nie mam ani zegarka, ani komórki, ale w Krakowie da się bez tego żyć i niczego nie zawalić. Kocham to miasto. A krytykuję je często właśnie dlatego, że nie jest mi obojętne.

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska