Hubert Dobaczewski już w podstawówce chodził na wszystkie rockowe koncerty w rodzinnym Płocku. Podczas jednego z takich występów, piętnastoletni wówczas Spięty pomyślał: „Ja też tak chcę”. Nauczył się więc grać na gitarze i wraz z trzema kumplami z jednej klasy w miejscowym Technikum Samochodowym założył swój pierwszy zespół – Aberration.
- Kiedy zacząłem odróżniać dobrą muzykę od złej, zachwyciły mnie zespoły Led Zeppelin czy Black Sabbath. Jak każdy nastolatek, miałem potrzebę odreagowania buntu, tłumionej agresji i gniewu. Dlatego sięgnąłem po ekstremalne granie – death metal. Interesowała mnie tylko muzyka. Ponieważ zostałem wychowany w katolickiej rodzinie, nie po drodze było mi z kojarzonym z metalem satanizmem czy okultyzmem – mówi nam.
Pod koniec lat 90. nastąpił w Polsce boom na hip-hop. Zachwycił się nim i Spięty. Pod wpływem tej fascynacji namówił kolegę z metalowego zespołu Hazael o pseudonimie Denat na założenie nowej grupy, w której mogliby rapować. Tak narodziła się formacja Koli, która wypracowała abstrakcyjną wersję hip-hopu, która nijak nie przystawała do modnej wówczas nad Wisłą „osiedlowej” estetyki tego gatunku.
- Zagraliśmy ze 30-40 koncertów. Wykorzystywaliśmy zrobione wcześniej podkłady, do których darliśmy mordy, jak zwariowani punkowcy. To była kompletna głupawka, drwiliśmy sobie z hip-hopowych gestów, tak, że cała scena nas wyklęła. Ale ludzie i tak przychodzili na nasze występy, aby zobaczyć, co tym razem wymyślimy – śmieje się Spięty.
Z czasem błazenada znudziła się chłopakom. Wtedy narodził się pomysł, aby wrócić do „żywego” grania i założyć regularny zespół. Tak powstała grupa Lao Che, która nazwę zaczerpnęła od nazwiska jednego z antagonistów Indiany Jonesa w drugiej części jego filmowych przygód. Tym razem chłopakom udało się odnieść sukces – a stało się to za sprawą płyty „Powstanie Warszawskie”, która szturmem podbiła polskich fanów rocka.

- Wczułem się w rolę młodego powstańca na barykadzie, który nienawidzi Niemców, jest rozczarowany Rosjanami, pamięta o ojcu, który umarł w obozie i złorzeczy swym wrogom. Dlatego nie bawiłem się w dywagacje nad sensem powstania. Tu nie było miejsca na poprawność polityczną. Moje teksty zdominował język emocji, szorstki, siarczysty, potoczny, takim, jakim posługiwali się wtedy zwykli ludzie. Dzięki temu udało mi się potrząsnąć odbiorcami – opowiada Spięty.
Lao Che poszli za ciosem i kolejne płyty zespołu stały się bestsellerami. Odskocznią od pracy w grupie stała się dla Spiętego niezobowiązująca solowa płyta „Antyszanty” z 2009 roku. Aby w pełni rozpocząć autonomiczną działalność piosenkarz poczekał jednak aż do 2021 roku, kiedy Lao Che zakończyło działalność.
- To była naturalna kolej rzeczy. Pierwszą solową płytę zrobiłem w 2009 roku i potem chciałem popełnić kolejną. Przez kolejne dziesięć lat nie było czasu i sposobności, żeby to zrobić. Tęskniłem jednak za tym. Zawieszenie działalności przez Lao Che i pandemiczna sytuacja sprawiły, że tego czasu pojawiło się wreszcie więcej. Dlatego mogłem nagrać „Black Mental” - tłumaczy.
Wspomniany „Black Mental” przyniósł powrót Spiętego w stronę hip-hopu. Stąd na płycie dominowały elektroniczne podkłady i raperskie rymy. Choć materiał spotkał się z ciepłym przyjęciem, dwa lata później wokalista wykonał kolejną woltę. „Heartcore” okazał się intymną rozmową Spiętego z samym sobą, rozpisaną na balladowe piosenki z pogranicza alternatywnego popu i folku. Teraz artysta prezentuje ten materiał na żywo z kilkuosobowym zespołem, wzbogaconym o żeńskie chórki.
- Miałem ambicję, by stworzyć piosenki, które się obronią, mimo swojej subtelności. Ja wyrosłem w subkulturze metalowej i muzyka ciężka i agresywna to jest coś, co cenię do dziś. Nie znaczy to jednak, że nie mogę stworzyć łagodnych piosenek. Okazało się, że mam taką stronę i chcę ją pokazać światu. Postanowiłem po prostu poczuć coś innego – podkreśla Spięty.