Letnie wakacje dobiegają końca. Ale lato trwa. Co więcej - dla wielu teraz dopiero nabiera smaku. Na przykład dla człowieka dojrzałego właśnie ostatnie wrześniowe tygodnie kalendarzowego lata są tej pory roku esencją. Upały już wszak nie dławią, trąby powietrzne nie grzmią w pobliżu, powodzie
i podtopienia wyschły. Za to owoce dojrzały do spożycia albo i przetworzenia w jakiś napój. Z plaż
i połonin zniknęła dzieciarnia (kto w lipcu lub sierpniu zetknął się z tą hałaśliwą kategorią, rozumie, czemu poeta mawiał "dzieci to zakała ludzkości"). I na domiar szczęścia - kończą się telewizyjne "festiwale w Sopocie".
Jestem na tyle dorosły, by pamiętać "Sopot" od jego pierwszych dni. A to najstarszy festiwal piosenki w Polsce. Dopiero kilka miesięcy po pierwszym sopockim jęku powstał w Krakowie Studencki Festiwal Piosenki. Pamiętam, że w latach 60. i 70. ubiegłego stulecia był "Sopot" reprezentacyjną witryną, na której wystawiano wszystko, co oficjalnie uznawane było za cymes polskiej piosenki. Był też nowoczesnym jak na owe lata instrumentem promocyjnym, za pomocą którego chciano polskie piosenki upowszechnić gdzie telewizja sięga, z lokalnych zaś polskich "gwiazd" zrobić gwiazdy światowe.
Że kończyło się zwykle na jednorazowym wykonaniu onomatopei, imitującej polski tekst (przez jakiś czas preferowano u cudzoziemców polskojęzyczne wersje dostarczonego im repertuaru konkursowego!) - to już inna sprawa. Że polskie gwiazdeczki w efekcie sopockiego występu zyskiwały rozgłos ograniczony do terenów RWPG, to też fakt zrozumiały. Ale przecież
i na "gastrolach" za wschodnią granicą niejeden "artysta z Sopotu" mógł się dorobić…
Dzisiejsze "festiwale w Sopocie" rozmnożyły się jak króliki Lejzorka Rojtszwańca. Każda stacja telewizyjna ma ambicje mieć własny spęd publiczności w Operze Leśnej. Tymczasem rezerwuar z
artystami godnymi pokazania, z piosenkami godnymi upowszechnienia wysechł. Starają się więc festiwalowi animatorzy, jak mogą, wymyślając idiotyzmy zgoła niesłychane. Na przykład przypominają "Sopoty" sprzed lat.
Ubóstwo "sopockiej formuły" widzimy w TV - dawka kiczu przekracza nawet wytrzymałość telewidza chowanego na tańcach na lodzie
Zapraszają weteranów, o których świat dawno zapomniał, ściągają podstarzałych refrenistów przebranych w młodzieżowe ciuchy. Oblewają ich kolorowym światłem. Dbają nawet o to, by ponadnormatywny biust pani Sabriny wylazł na powietrze jak przed laty (ach, cóż to był za skandal). Szkoda tylko, że się nikt nie zastanowił nad widownią. Ona się zmieniła, przede wszystkim wiekiem. Jakiemu dwudziestolatkowi mówi dziś cokolwiek nazwisko Fox czy Limahl? Kogo młodego cyc starej Sabriny obchodzi?
Ubóstwo owej "sopockiej formuły" widzimy bezpośrednio na telewizyjnych ekranach, co weekend
na innej częstotliwości. Co tydzień dawka kiczu przekracza nawet wytrzymałość telewidza chowanego na tańcach na lodzie, lansatorach itp. Na szczęście "Sopot" umiera z końcem kanikuły. Wrześniowe wieczory w krzakach są chłodne. Czyż nie jest to kolejna przewaga późnego lata?
Telewizje poradzą sobie i bez Opery Leśnej czy bez półwiekowej tradycji "Sopotu". Mają nieprzebrane rezerwuary starych pomysłów. Już słyszałem, że pewna stacja zamierza ekshumować "telewizyjne koncerty życzeń". Nie pamiętacie? "W dniu imienin drogiej jubilatce nadajemy Bułgara"… Z tego śmiały się kabarety w latach 60. i 70. I naszym kabaretom przyda się zastrzyk tak inspirującego błazeństwa…
Tymczasem poza migającym ekranem życie toczy się swym rytmem. Po wakacyjnej przerwie ruszają konkursy, przeglądy i festiwale powiatowe, dające pewne nadzieje na przyszłość. Tam pojawiają się uzdolnieni amatorzy piosenki rozumianej jako sztuka, a nie brzękadełko idioty. Najzdolniejsi debiutanci zaśpiewają w październiku w Krakowie na Studenckim Festiwalu Piosenki.
Tym samym, który w ciągu minionego półwiecza stał się wszelkich "Sopotów" przeciwieństwem. Festiwalu bez playbacków, tańców w orgii świateł, bezpośrednich transmisji i potężnej listy płac dla rozmaitych cwaniaków i mistrzów obciachu.
Do tego czasu cieszmy się pięknym, przedjesiennym latem. Może skoczymy na winobranie
do Mikulova na Morawach? Albo na święto śliwki w Szydłowie na Ponidziu? Cieszmy się latem, wszak małe są szanse, by potrwało jeszcze dłużej niż trzy tygodnie…