Zawsze jednak idziemy do wyborów prezydenckich, jakby chodziło o prezydenta USA, który stoi na czele rządu. Naszego prezydenta łączy z amerykańskim (ostatecznie z francuskim, który też ma spore możliwości) jedynie nazwa i bezpośrednie wybory, w których jest powoływany. Być może stąd nadmierne emocje, nadzieje bez pokrycia i zwodnicze obiecanki.
Prezydentowi naszego kraju wolno niewiele więcej niż "pierwszemu obywatelowi" jakiejkolwiek innej europejskiej demokracji, w której jest zwykle powoływany przez parlament bez tej politycznej gorączki, jaką dziś przeżywamy. Tak u nas jak i u nich ma być "ojcem narodu" godnie reprezentującym państwo, wspólnie z premierem ustalającym obsadę kilku ważnych stanowisk. Dobrze, jeśli w sytuacjach konfliktowych potrafi swoim autorytetem łagodzić spór, albo i po ojcowsku przywołać do porządku. Wszystko inne należy do rządu i prezydentowi nie przystoi wtrącać się w jego kompetencje.
Naszego prezydenta różnią od tamtych większe możliwości wetowania ustaw i niejasno określone (a więc konfliktowe) kompetencje w dziedzinie polityki zagranicznej i zwierzchnictwa sił zbrojnych. Nie może więc nasz "pierwszy obywatel" wiele stanowić, ale może zajść za skórę rządowi i parlamentarnej większości, czego byliśmy świadkami w tragicznie przerwanej kadencji śp. Lecha Kaczyńskiego.
Tymczasem wciąż wierzymy, że wybieramy króla albo i czarnoksiężnika, stąd nadmierna waga, jaką do tego wyboru przykładamy, fałszywe kryteria jakimi się kierujemy i przyzwolenie na zbędne igrzyska. Areną współzawodnictwa partii i ich przywódców są wybory parlamentarne i po trosze samorządowe; wtedy powinni rozegrać swój mecz. Teraz wybieramy osobę która ma cieszyć się autorytetem i szacunkiem, a przede wszystkim nie powinna być powiązana z jakąkolwiek wielką partią.
Już za parę dni jeśli wygra Kaczyński, żałoba zapanuje na platformie; jeśli Komorowski, płakać będą PiS-ory. Wybrany w ten sposób przywódca zawsze będzie prezydentem jednej partii, nigdy wszystkich Polaków.
Jeśli w trakcie kadencji zmieni się sejmowa większość, to Komorowski będzie psuć i blokować nie gorzej niż śp. Lech Kaczyński i na pewno jakiś PiS-owski Palikot zacznie rozważać pozbawienie go urzędu.
Jeśli trafi to na Jarosława, porzuci dzisiejsze zastrzeżenia do "monopolizacji władzy", bo nareszcie w obu pałacach zasiądą jedynie słuszni ludzie i będzie można - jak kiedyś - "odzyskiwać" kolejne przyczółki z telewizją i CBA na czele.
Ddobry prezydent powinien być zdolny do współpracy z każdą partią rządzącą i przez każdą szanowany.
Dlatego pytanie, kto okazał się lepszy w telewizyjnej debacie jest fałszywe. Sama idea takiej debaty też jest fałszywa, bo skoro prezydent ma tak mało władzy, to jego poglądy na kwestie, którymi i tak zajmie się rząd są bez znaczenia. Znaczenie ma osobowość, autorytet, obycie w świecie i zdolności mediacyjne; tego debata nie sprawdzi. Każdy partyjny polityk będzie w naszych warunkach złym prezydentem. Tym gorszym im bardziej jest wyrazisty.
Dlatego w pierwszej turze głosowałem na Olechowskiego, bo jest centrowy i popierała go partyjka bez znaczenia. W drugiej zatnę zęby i oddam głos na Komorowskiego, bo jako "ciamciaramcia" ma szansę ułożenia współpracy z rządem innej partii. W trochę żywszej niż poprzednio, lecz wciąż drętwo pomyślanej debacie pociesznie starał się przeskoczyć wyrazistość konkurenta, co może mu się udało, ale mnie zasmuciło.