Mam na myśli powstanie legendy o czarodziejskim kwiecie paproci, które zawdzięczamy pewnemu chrząszczykowi o bardzo niepozornym, wręcz byle jakim wyglądzie. Nic dziwnego, że został przezwany robaczkiem, choć to owad. Ma jedną zaletę: świeci w czerwcowe noce. Najliczniej w okolicach Świętego Jana, choć od kilku lat już w maju.
Klimat cieplejszy, to i wszystko zaczyna się wcześniej. Proszę sobie wyobrazić czasy bez elektryczności. Noce rozjaśniają wątłe płomyczki olejowych lampek. W głębokim mroku byle iskierka przyciąga wzrok z magiczną siłą.
Jak nasz świetlik.
Zielonkawe, migotliwe światełko, które służy jako narzędzie wzajemnej komunikacji, a szczególnie do poszukiwania samic. Bywa, że grupa samców przysiądzie razem na liściu czy trawie obok samiczki. Wyglądają niczym bezcenny klejnot. Dodajmy szczyptę magii najkrótszej nocy roku i zagubionego w ciemnościach człowieka, który pospiesznie pakuje do kieszeni błyszczące znalezisko i czym prędzej mknie do domu. Rano skarb zmienia się w garść robactwa, bo nie wypowiedziano zaklęcia.
Legenda bez świetlików nie może istnieć, choć po prawdzie niezbędne są też ślimaki. Ale to już następna historia.
