- Podczas meczów przeklina Pan po polsku czy po czesku?
- Gdy jestem normalnie zdenerwowany, to po polsku. A gdy bardzo - to zaczynają się plątać czeskie słowa.
- I wtedy gracze zaczynają się uśmiechać?
- Nie, bo oni już wtedy wiedzą, że mają problem.
- 12 lat w Krakowie, w sumie ponad 16 w Polsce. Gdzie w takim razie jest dom?
- Trudne pytanie. W Ostrawie mam dom i rodzinę, ale... Tu też jest bardzo fajnie. To dwa miejsca, w których mógłbym żyć. Prawda jest taka, że po tylu latach w Krakowie mam więcej przyjaciół i znajomych niż w Czechach.
- Planów, żeby do Krakowa przenieść się na stałe, nie było?
- Jakoś nie. Żona pracuje jako nauczycielka w szkole średniej, nie chciała tego zostawiać. Wcześniej syn chodził w Ostrawie do szkoły, więc tematu nie było. A że odległość nie jest duża - gdy autostrady porobili, to w dwie godziny da się dojechać - postanowiliśmy, że wszystko zostaje po staremu. I ten model się sprawdza. W wolnej chwili albo ja jadę do Czech, albo żona czy syn przyjeżdżają tutaj. Sporo znajomych też się przewija, Kraków przyciąga.
- Do krakowskiego smogu też się Pan przyzwyczaił?
- Do tego akurat nie. To jest problem, ale mają te kotły i kopciuchy wymieniać, są dotacje. Może za kilka lat będzie lepiej.
- Zorientowany Pan jest dobrze.
- W końcu tu mieszkam, rozmawiam z ludźmi, interesuję się. A smog też bezpośrednio mnie dotyka, wpływa na zdrowie. A akurat zdrowe gardło jest trenerowi potrzebne.
- Które zdanie lepiej by Pana opisywało: Rohaczek utknął w Krakowie czy Rohaczek realizuje się w Krakowie?
- To drugie, zdecydowanie. Cały czas coś się dzieje. W drużynie zmieniają się zawodnicy, charaktery, a to zawsze jest wyzwanie, żeby ludzi do siebie dopasować. Pojawiają się nowe pomysły na treningi, bo świat hokejowy też nie stoi w miejscu. Można coś poprawiać w taktyce, przygotowaniu. Nie jest to taka rutyna, która zabija. Nadal mam motywację i energię, żeby tu pracować.
- Na początku to nie był aż tak długoterminowy plan.
- Na pewno nie spodziewałem się, że to będzie trwać tyle lat. Ale z drugiej strony - szybko to zleciało. Bardzo szybko.
- Swoją drogą to pewien fenomen. W piłkarskim zespole Cracovii przez 12 lat przewinęło się kilkunastu trenerów, a Pan trzyma się jak pomnik ze spiżu.
- Specyfika hokeja jest inna, futbol w Polsce przykuwa większą uwagę. Nam udawało się też regularnie zdobywać trofea, za czym stała ciężka praca chłopaków, nasza jako trenerów, prezesa Filipiaka, ludzi z klubu. Rozwijaliśmy się. W tym roku jako pierwszy polski klub zagraliśmy w Lidze Mistrzów. I zagraliśmy, uważam, bardzo dobrze. Jeśli ktoś twierdzi, że w przegranym 0:7 meczu w Karlstadt wypadliśmy słabo, to nie ma racji. Pojawiały się opinie, że nasze wyniki pokazały przepaść między nami a europejską czołówką. Ale to jest hokej. Spróbuję porównać to do piłki nożnej. Jeśli polski zespół traci sześć goli w spotkaniu z futbolowym potentatem, to my w Szwecji musielibyśmy stracić 24, żeby można było szukać równowagi między tymi zdarzeniami. Warto więc było zagrać w LM, chłopcy postawili się mocnym rywalom.
- Ile Pańskie sukcesy znaczą w Czechach, gdzie hokej to sport numer jeden?
- Wiadomo, że tam polski hokej traktuje się trochę tak, jakby stał na poboczu. Choć gdy graliśmy w Lidze Mistrzów ze Spartą Praga, to byli zdziwieni, że tutaj tak się gra w hokeja.
- Pan jest znany w ojczyźnie?
- Na pewno ktoś mnie tam zna, ale po tylu latach spędzonych w Polsce, tutaj zna mnie zdecydowanie więcej ludzi.
- Sześć tytułów mistrza Polski w CV otworzyłoby Panu w Czechach drzwi do pracy w dobrym klubie?
- Trudno powiedzieć. Przez te wszystkie lata były jakieś propozycje ze Słowacji, Czech, a nawet z innych krajów, ale tak się sprawy ułożyły, że cały czas jestem tutaj.
- Dlaczego?
- Bo nie miałem powodu, żeby cokolwiek zmieniać i zrywać kontrakty. Nie żałowałem nigdy, że tu wylądowałem i nie będę żałował.
- Jednak gdy zaczynał Pan trenerską karierę, to marzył o czymś więcej?
- Marzenia się spełniły. Chciałem po prostu pracować w tym zawodzie, mieć z tego frajdę. Nie bujałem w obłokach, że za dziesięć lat będę w NHL. Nie miałem na to czasu. Korzystałem z kolejnych okazji. Karvina, Ostrawa, potem przyszła propozycja z Krynicy. Tam z młodymi zawodnikami osiągnęliśmy niesamowity sukces, zdobyliśmy srebrny medal mistrzostw Polski. I to chyba w tamtym czasie przesądziło się, że moje zawodowe życie związane jest głównie z waszym krajem.
- Pamięta Pan swoje początki w Cracovii? Treningi były podobno tak długie, że zawodnicy zaczęli przynosić ze sobą suchy prowiant, bo nie było czasu na zjedzenie normalnego posiłku.
- (śmiech) Mówiłem im, żeby zabierali ze sobą jakieś batony, a oni przynosili kanapki. Tak było. Mówią, że moje zespoły zawsze słynęły z bardzo dobrego przygotowania fizycznego. To prawda, bo to jest fundament. Mieliśmy też czasem szczęście w budowaniu drużyny, udanych zmianach personalnych, ale szczęście sprzyja dobrze przygotowanym.
- Dzisiaj już Pańskie metody zawodników nie dziwią, ale dwanaście lat temu…
- Zabrałem ich na kajaki, 3,5 godziny dużego wysiłku. Do każdego kajaka przywiązana była napełniona dwudziestolitrowa butla, zanurzona z tyłu w wodzie. Po co? Żeby było ciekawiej, a kajaki trochę cięższe. Płynęliśmy pod Wawel i z powrotem na Kolną. Potężny wysiłek, zawodnicy będą mieli co wspominać do końca życia. Zresztą, te wypady na kajaki czasem się powtarzają. Prezes Zbigniew Miązek z Kolnej powiedział do mnie tak: jak przed sezonem trenujecie u nas, to zdobywacie złote medale, a jak was nie ma, to nic nie wygrywacie. Coś w tym jest. Dwa lata nas tam nie było i mistrzostwa też. A przed poprzednim sezonem pływaliśmy i zdobyliśmy złoto.
- Pan jako zawodnik lubił tak harować?
- To była inna szkoła, rosyjska. Dźwigało się bezsensownie ciężkie ciężary. Pękały kręgosłupy, kolana. Ale innej drogi wtedy nie było.
- To teraz Pan mówi zawodnikom: co wy w ogóle wiecie o ciężkiej pracy?
- Nie, sam im czasem współczuję. Teraz mają ciężko, ale inaczej. Robiliśmy latem na przykład bardzo męczące podbiegi pod górę. Niektórzy wymiotowali z wysiłku. To trudny zawód, trzeba po prostu hokej kochać, żeby wytrwać. Ja, gdy byłem mały, musiałem meldować się o szóstej rano na lodowisku na treningu. A trzeba było jeszcze dojechać 15 km tramwajem, więc wstawało się wpół do piątej. Coś takiego hartuje na całe życie.
- Dlatego z syna zrobił Pan tenisistę, a nie hokeistę?
- Nie, to był jego wybór. Teraz jeszcze trochę gra w różnych turniejach, ale bardziej jest już trenerem. I chyba dobrze wybrał, bo jako szkoleniowiec jest znacznie spokojniejszy ode mnie. W tenisie nie zdziera się tak gardła jak w hokeju. Dobry trener z niego będzie.
- A Pan często wybucha?
- Od czasu do czasu. Teraz mniej niż kiedyś. Metody się zmieniły, moje podejście też.
- Dyscyplinę trudno utrzymać?
- Czasem trzeba dokręcić śrubę. Choć teraz nie ma większych problemów, u zawodników wzrosła świadomość, rozumieją, o co grają. Ale nadzór w szatni musi być.
- To dwudziestu kilku silnych facetów. Trudno utrzymać takie stado w ryzach.
- Niełatwa sprawa, choć inaczej jest, gdy wszystkich dobrze znasz. Bo na niektórych trzeba krzyknąć, a na innych w ogóle nie można, bo źle to znoszą psychicznie. Jednego trzeba pogłaskać, a innego zwyzywać. Różnie bywa.
- Pan nie lubi podobno, gdy ktoś za wysoko podnosi głowę w drużynie.
- Myślę, że to nie jest prawda. Jeśli zawodnik chce wychylić się w taki sposób, że na treningach zapycha na 150 procent albo w trakcie meczu próbuje coś kreować, improwizować, to nie mam nic przeciwko. Ale każdy musi być świadomy, że ma płacone za granie, nie za gadanie. I trener ma zawsze ostatnie słowo. Problem rodzi się, gdy ktoś zaczyna filozofować.
- I jak długo ma Pan zamiar uczyć tego zawodników w Krakowie? Kolejne 12 lat?
- (śmiech) Nie jestem wróżką. Zobaczymy, co życie przyniesie.
Wywiad ukazał się 2 grudnia 2016 roku w "Dzienniku Polskim"
Rudolf Rohaczek ma 54 lata. Pochodzi z Ostrawy. Jako zawodnik (był obrońcą) grał w HC Vitkovice, Trzyńcu i Havirzovie. Grę w hokeja godził ze studiami na praskim Uniwersytecie Karola. - Grałem więcej głową, niż latałem po lodzie. Dużo widziałem, czytałem grę. Trener Rohaczek lubiłby zawodnika Rohaczka - opowiada ze śmiechem. Lubił też rządzić. - Ktoś musiał. W Trzyńcu kilka lat byłem kapitanem drużyny.
Wcześniej odbył dwuletnią służbą wojskową - w Czechach tak jak w Polsce była obowiązkowa - w wojskach łączności. Na trenerską stronę rzeki przeszedł w połowie 1995 roku. Zaczynał w Karvini, potem był szkoleniowcem Poruby Ostrawa. W 1998 roku trafił do KTH Krynica (zdobył z tym klubem srebro i brąz mistrzostw Polski). Nad Wisłą pracował też w Polonii Bytom i GKS Tychy (dwa brązowe medale). W Cracovii pracuje nieprzerwanie od 10 listopada 2004 roku. Z krakowskim klubem siedem razy zdobył mistrzowski tytuł, dwukrotnie srebrny i brązowy medal. Od sierpnia 2005 do września 2008 roku był jednocześnie selekcjonerem reprezentacji Polski. Żona Sylvia, syn Roman (28 lat).