Joanna Frączek z Lipinek ma czterdziestkę, z niewielkim okładem i energię niczym górski potok. Potrafi być w czterech miejscach równocześnie, buzia się jej nie zamyka - opowiada, śmieje się. W ciągu godzinnej rozmowy nie pada ani jedno słowo skargi. A łatwo nie ma - czwórka dzieci, którym dała rodzinę zastępczą, wymaga uwagi.
- Nie wiem, jak się kocha swoje dzieci, bo się ich nie dorobiłam - mówi z prędkością karabinu maszynowego. - Ja, te moje, jak to mówią „przysposobione”, to nad życie uwielbiam - dodaje.
Łaskotanie wokół serca zaowocowało...szkoleniem
Pani Joanna opowieść o zastępczej rodzinie zaczyna w zasadzie od progu swojego domu. Oj, tu się coś komuś wylało, a tu któryś dzieciak odbił łapkę na ścianie, bo akurat biegł po schodach, żeby pokazać jej jakieś ważne znalezisko z trawy.
- Tak sobie myślę, że rok temu było malowanie i już przydałoby się odświeżyć ściany - macha przy tym ręką. - Co tam, to nie problem. Będzie chwila wolnego, to się zrobi - śmieje się.
Za moment dodaje szeptem: wie pani, sama kiedyś otwierałam butelkę ze sokiem i samej mi się jakoś tak chlapnęło, a co dopiero dziecko!
Wszystko zaczęło się pięć lat temu. W zasadzie to nawet trochę więcej. Oglądała jakiś reportaż telewizyjny. Mały chłopiec patrzył w kamerę wielkimi, mądrymi oczami. Joanna, z całego programu zapamiętała tylko jedno zdanie, które wypowiedział ów maluch: żeby mnie ktoś kochał…
- Załaskotało mnie gdzieś koło serca - mówi z powagą.
Nie, następnego dnia nie zaczęła szukać dzieci do kochania. Raczej zebrała się szybko do pracy - cukiernia, w której była zatrudniona, taka proza życia, wymagała jej zaangażowania. Tyle że w tyle głowy zaczęła kiełkować myśl: może czas coś zmienić w życiu? Nawet nie pamięta, kiedy dokładnie poszła do Centrum Pomocy Rodzinie, żeby dopytać o tworzenie rodziny zastępczej. Choć przyjęli ją tam serdecznie, to niczego nie zachwalali, nie było opowieści o uszczęśliwionych maluchach z różowymi buziami. Raczej więcej było małych kubełków z zimną wodą - dzieci są różne, bywa, że trudne, zaniedbane, które nie rzucają się na szyję, nie mówią, że kochają. Nie zniechęciła się.
- Krok po kroku, otwierały się przede mną kolejne drzwi, za którymi mnóstwo było informacji o ewentualnych kłopotach, sposobach na ich rozwiązywanie, adresach, pod którymi można szukać pomocy - opowiada.
Jeszcze wtedy pracowała. Jakoś niespecjalnie opowiadała o planach, bo po co.
- Nie każdy rozumie, że kobieta, która nie ma swojej rodziny, bierze się za wychowywanie cudzych dzieci - mówi wprost.
Poza tym nie wiadomo było jeszcze, czy spełni wymagania, czy szczęśliwie pozalicza wszystkie kursy. Pierwszy trafił do niej Kuba. Była niewiele ponad miesiąc po zakończeniu szkoleń. Nawet nie widziała, jak głęboka jest woda, na którą została rzucona.
Na obiad - uszka giganty i kręta ścieżka z mąki
Dzieciaki bawią się w jasnym pokoju. Dwa łóżeczka należą do najmłodszych dziewczynek. Dwu i trzylatka wyglądają jak bliźniaczki. Z kucykami na środku głowy, uśmiechem od ucha do ucha, mogłyby zagrać w jakiejś reklamie. Zaskakująco śmiałe i odważne. Widok kompletnie obcej osoby ani na moment ich nie onieśmiela. Przychodzą przybić piątkę. Chcą, żeby pokazać im zdjęcia w aparacie fotograficznym. Dosłownie kilka sekund potem, zaczynają pozować do zdjęcia.
- Najwcześniej budzi się najmłodsza. Tak około godziny piątej otwiera szeroko oczy, domagając się jedzenia. Dostaje ulubione mleczko i zasypia jeszcze na chwilkę - opowiada Joanna. - Wstajemy jakąś godzinę później - maluchy nie są bowiem skore do zbyt długiego zalegania w łóżkach - i zaczynamy codzienną krzątaninę: starsze do szkoły i przedszkola, najmłodsze zostaje w domu. Joanna jeszcze niedawno pracowała zawodowo, więc doba bywała za krótka. Po 23 latach się zwolniła. Została zawodową rodziną zastępczą.
- Teraz wiem, po co i dla kogo żyję - mówi zdecydowanym głosem.
Dzieci są angażowane we wszystko, co dzieje się w domu. Nie zmusza ich, same chcą. Bywa więc, że do lepienia pierogów są dwie pary rąk i kilka łapek. Efekt pracy wszystkich naraz bywa zaskakujący - uszka mają wielkość bułki, a ścieżka z mąki wiedzie z kuchni na poddaszu do samej piwnicy. - Nie ma to-tamto - śmieje się. - Uszko, choćby było, nie wiem jak wielkie, trzeba ugotować. W końcu dzieciaki się nad nim sporo napracowały - dodaje.
Ze zjedzeniem „kulinarnego cudu” bywa już natomiast różnie…
Kuba, który łapie za mamine serce
Najstarszy z czwórki podopiecznych Joanny, Kuba, trafił do niej pięć lat temu. Jego rodzice zostali pozbawieni praw do niego. Nie ukrywa, że skradł jej serce, choć życiowy start chłopca był jak scenariusz z filmu grozy. W rodzinnym domu pewnie był na swój sposób kochany, ale nie miało to przełożenia na warunki do normalnego funkcjonowania. Wie, że prawdziwi rodzice są zupełnie gdzie indziej, czasem nawet wspomina jakieś drobne detale z wyposażenia domu, sytuacje, ale coraz rzadziej. Na szczęście. - Z dnia na dzień znalazł się w zupełnie innym otoczeniu. I to było dla niego zaskoczeniem - opowiada cicho. - Nie wiedział, jak się odnaleźć - dodaje.
Tak kiedyś wyglądały Gorlice! [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]
Wymagał pomocy wielu specjalistów i konsultacji wielu lekarzy, od rehabilitantów do logopedów. Wręcz tytaniczna praca, taka od podstaw przyniosła efekty. Kuba to dzisiaj dziesięcioletni przystojniak - opowiada z przejęciem o tym, co działo się w szkole, śmiga po tabliczce mnożenia, ostatnio przełamał niepewność, przed publicznymi występami i zaśpiewał na szkolnej akademii. - Przyznam, że skóra mi ścierpła, gdy usłyszałam, bo zwyczajnie bałam się o niego, o to, co będzie, gdy zje go trema - opowiada Joanna.
Na występie w szkole jej nie było, bo akurat musiała być z którymś z dzieci. Nagranie z akademii pokazali jej inni rodzice. W zasadzie to przybiegli z nim: patrz, jak Kuba kapitalnie zaśpiewał, ani przez chwilę nie dał po sobie poznać, że ma tremę! Kuba ma teraz jechać na turnus rehabilitacyjny. Joannie już miękną nogi, oczy wilgotnieją. - Dom bez niego będzie taki pusty - martwi się.
Obchódka, atrakcja do czwartej potęgi
Joanna kilkakrotnie zapewnia, że decyzja o stworzeniu rodziny zastępczej była najlepszą w jej życiu. Ma czwórkę rodzeństwa. Wie, co znaczy mieć fajny, kochający dom. Takie miejsce, gdzie można naładować akumulatory. Rodzina, którą stworzyła, zweryfikowała, niestety mocno, wiele jej przyjaźni, które wydawały się trwałe. Zabolało, bo trudno przełknąć takiego kopniaka. Jak to bywa, rękę podali, poklepali po ramieniu ci, po których by się tego nie spodziewała. - I pani Karolina Bochenek, wychowawczyni Kuby, która trzyma za niego kciuki, dodaje otuchy: nie bój się, dasz radę - opowiada Joanna.
Na liście dobrych aniołów są jeszcze rodzice, którzy ponadprogramowe wnuki traktują jak rodzone. - Nawet wtedy, gdy trafia się „wirus-obchódka” i nie wiadomo, do którego z dzieci biec z miską, a które wymaga pomocy w łazience - śmieje się.
Niedawno porządkowała na cmentarzu groby. Byli z nią chłopcy. Tłumaczyła im, dlaczego tak się robi, kto spoczywa, kim był. Nagle jeden z nich stanął, popatrzył i powiedział z powagą: - Mamo, nawet jak kiedyś umrzesz, to ja zawsze będę się opiekował twoim grobem - zadeklarował z mocą.
WIDEO: Co w kulturze piszczy? Kultura Gazura, odc. 8 (16.06.2017)