Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trener Kiko Ramirez: W szatni Wisły Kraków będzie muzyka, ale i ciężka praca

Justyna Krupa
Kiko Ramirez w nowych barwach
Kiko Ramirez w nowych barwach Andrzej Banas / Polska Press
TYLKO U NAS. W obszernej rozmowie z Justyną Krupą nowy trener piłkarzy Wisły Kraków Francisco Kiko Ramirez opowiada nam o swoich sukcesach i porażkach, o pomyśle na „Białą Gwiazdę" i zdradza, dlaczego kazał kiedyś swoim piłkarzom wyjść w przebraniach na trening.

- Nie miał Pan wątpliwości, przyjmując ofertę Wisły? Nigdy nie pracował Pan na tym poziomie rozgrywek, w dodatku zagranicą. Mówi się, że jak spadać, to z wysokiego konia, ale w tym wypadku naprawdę można się mocno potłuc.
- My, trenerzy, zawsze funkcjonujemy w strefie wysokiego ryzyka. Zarówno w Polsce, jak i w Hiszpanii, czy gdziekolwiek indziej. W dzisiejszych czasach świat futbolu stał się mały, w modzie są np. przenosiny do Chin. Musimy się liczyć z tym, że rynek trenerski jest trudny i otworzyć na zagraniczne wyzwania.

- Będzie tym trudniej, że polski futbol bardzo różni się od hiszpańskiego. W Polsce wciąż dominuje futbol siłowy i boiskowa walka.
- Z jednej strony tak, ale widziałem w akcji polskie drużyny, które grały futbol dobry technicznie i taktycznie. Nam nie chodzi o to, by zmieniać zupełnie kulturę piłkarską w Wiśle, bo polski futbol ma wiele cech pozytywnych. To, na czym nam zależy, by wprowadzić pewne nowe elementy. Chcę zostać zapamiętany tutaj jako trener, który zmienił coś istotnego, ale nie przesadnie wiele. W Hiszpanii mamy trochę inną metodologię pracy z drużyną, niż w Polsce. Zresztą, to jasne, że inaczej będzie się pracowało nad pewnymi rzeczami w Hiszpanii przy temperaturze 20 stopni, a inaczej w Polsce przy minus kilkunastu.

- Jakie były Pana pierwsze wrażenia po rozpoczęciu współpracy z Wisłą?
- Spodziewałem się, że jest to wielki klub, mający masę kibiców. Wiedziałem też, że zespół jest w trudnej sytuacji. Od pięciu sezonów nie może bowiem wrócić na właściwe tory, być tą Wisłą, którą wszyscy znają z historii. Jesteśmy tu po to, by spróbować odzyskać dla klubu ten stracony czas. Wiem, że czekają nas niełatwe miesiące. Ale w futbolu wszystko zmienia się błyskawicznie. Wystarczy spojrzeć na mnie, jak moja sytuacja nagle się zmieniła. Dopiero co byłem w Hiszpanii, a teraz zaczynam przygodę tutaj. Dla Wisły też wszystko może się szybko zmienić.

- Co wiedział Pan o Wiśle, zanim dostał Pan sygnał o zainteresowaniu ze strony krakowskiego klubu?
- Wiedziałem, że przed ośmioma laty Wisła mierzyła się z Barceloną Pepa Guardioli. Byłem świadomy, że to klub historyczny dla polskiego futbolu. Potem dostałem informację, że ten klub przeżywa teraz trudniejsze chwile. Ale futbol jest cykliczny, Wisła też wróci jeszcze do tych czasów krajowej hegemonii i sukcesów w Europie.

- Ponoć Wisła pod Pana wodzą niekoniecznie ma grać „tiki-takę”. Nacisk ma być położony głównie na poprawę gry obronnej.
- Miałem szczęście do współpracy ze wspaniałymi trenerami, jak Jordi Vinyals, Luis Cesar, Carlos Granero. Od Luisa Cesara nauczyłem się wiele, jeśli chodzi o grę obronną. Jako zawodnik, grałem wprawdzie w ataku, ale moim „konikiem” jest defensywa. Ponadto, nie chciałbym, żeby mój zespół grał w sposób przewidywalny dla rywali. Nie chciałbym, byśmy zawsze robili na boisku to samo. Nie ma jednej słusznej drogi prowadzącej do zwycięstwa w meczu. Są takie mecze, które wygrywasz, bo pięknie grasz, a są takie, które wygrywasz strategią i czyhaniem na kontrataki. To, czego nie możemy stracić, jako drużyna, to nasze piłkarskie DNA, nasza tożsamość. Chciałbym byśmy zawsze byli drużyną ciężko harującą na boisku, z pozytywną mentalnością zwycięzców.

- Polskie zespoły bywają jednak mało elastyczne pod względem taktycznym. Dariusz Wdowczyk latem próbował np. nauczyć wiślaków gry z trzema obrońcami i szybko się z tego pomysłu musiał wycofać.
- Tyle, że mnie nie chodzi o radykalną zmianę taktyki. Musimy pamiętać, że ten zespół ma już za sobą połowę sezonu. Nie zamierzam zmieniać radykalnie stylu gry Wisły. Jestem z tych, którzy uważają, że system gry zależy od tego, jakich mamy piłkarzy, a nie od tego, jakiego mamy trenera. To ja się muszę dostosować do warunków, w jakich będę pracował i do piłkarzy, jakich posiadam.

- Wychowywał się Pan w katalońskiej Tarragonie jako jeden z siedmiorga rodzeństwa.

- To było trochę jak szatnia piłkarska. Mając tak liczne rodzeństwo, mogliśmy niemal stworzyć własną drużynę futbolową. Nawet siostry grały w piłkę. Dzięki temu nauczyłem się wiele o życiu, nauczyłem się też być walczakiem. W takich warunkach człowiek cały czas musi rywalizować. Jak w futbolu. Teraz różnica jest taka, że w szatni będę mieć dwudziestu kilku braci.

- Wspomniał Pan, że wszyscy graliście w piłkę. Dlaczego akurat Pan postanowił na dobre poświęcić się futbolowi?
-W Hiszpanii futbol to religia. W czasach mojego dzieciństwa wszyscy tam chcieli być piłkarzami. Ja wyrosłem z takiej piłki podwórkowej, ulicznej. Mój ojciec nie był piłkarzem i nawet specjalnie nie lubił futbolu. Zawsze mi powtarzał: ucz się, studiuj i idź do pracy! Ale myślę, że zawód piłkarza człowiek musi wybrać sobie sam.

- Próbował Pan jednak studiować?

- W swoim czasie studiowałem elektronikę, jako młody zawodnik łączyłem treningi z inną pracą. Zdałem sobie jednak sprawę, że moje życie powinno być związane ze sportem. Kiedy skończyłem przygodę z piłką, postanowiłem zostać przy futbolu i być szkoleniowcem. Tym bardziej, że już jako dzieciak właściwie trenowałem moich starszych braci i kolegów (śmiech).

- Podobno za młodu trochę oszukiwał Pan przy okazji testów w Gimnastiku Tarragona. Robił Pan wszystko, by nie zauważono, że przychodzi Pan ze złamaną ręką…
- Tak (śmiech). Klub organizował testy, próbując wyselekcjonować utalentowanych młodych chłopaków. A tymczasem ja rzeczywiście miałem złamaną rękę. Poszedłem więc na te testy w bluzie z długim rękawem, żeby nikt nie zauważył. Ale to było lato, wszyscy mi zwracali uwagę, że przecież jest strasznie gorąco, a ja tu w długim rękawie. A ja na to: nie, nie, mnie się wyjątkowo podoba ta bluza! Pamiętam, że to była bluza Interu Mediolan. Udało się, bo zdecydowali się mnie wziąć do zespołu. Cóż, my w Katalonii jesteśmy trochę z innej gliny (śmiech).

- A czuje się Pan bardziej Katalończykiem, czy Hiszpanem?
- Jestem Hiszpanem, ale jednocześnie Katalończykiem. Mam to szczęście. Co za tym idzie, używam też dwóch języków. Moje dzieci też. Kocham Katalonię i nie wypieram się tego, ale kocham też Hiszpanię, jako ojczyznę. A Tarragona, gdzie się urodziłem, to najlepsze miasto w całej Hiszpanii!

- Jako zawodnik spędził Pan jednak sporo czasu w klubach z południa Hiszpanii.
- Wówczas na południu Hiszpanii futbol dynamicznie się rozwijał. Miałem szczęście spędzić rok w Maladze. Nasz zespół wywalczył wtedy awans [z Segunda División B do Segunda División, czyli na drugi poziom rozgrywkowy – przyp. JUK]. Malaga była największym klubem, w jakim miałem okazję grać.

- Zaczynał Pan przygodę z piłką w klubie z rodzinnej Tarragony, Gimnastiku. Później wrócił Pan tam już w innej roli.
- Miałem to szczęście funkcjonować w tym klubie jako piłkarz, asystent i pierwszy trener. W okresie, gdy pracowałem tam jako asystent, klubowi udało się uzyskać awans najpierw do Segunda División, a potem do ekstraklasy, po pół wieku przerwy. To było wspaniałe uczucie widzieć, jak klub mojego życia rywalizuje w Primera División z Barceloną Pepa Guardioli czy Realem Madryt z Raulem w składzie. W Nastiku pracowałem przez trzy lata jako asystent znanego w Hiszpanii szkoleniowca Luisa Cesara. To z nim klub z Tarragony wywalczył ów pamiętny awans. Swoją drogą, mam anegdotę pokazującą, jak zmienia się futbol. W 2006 roku w Gimnastiku rozstano się z pierwszym trenerem i miała miejsce ciekawa sytuacja. Pojawił się pomysł, by klub ten poprowadził duet trenerski: jednym z tych szkoleniowców miał być Luis Enrique, a drugim Josep Guardiola. Obaj nie mieli wtedy specjalnego doświadczenia, byli na początku swojej trenerskiej drogi.

- Czyli mało brakowało, a zostałby Pan asystentem Guardioli, tak?
- Dokładnie. Ostatecznie nie doszło do realizacji tego pomysłu. A na Guardiolę, choć nie miał doświadczenia, zdecydowano się postawić w Barcelonie, najlepszej ekipie świata.

- Gdy po kilku latach objął Pan zespół z Tarragony jako pierwszy trener, nie udało się Panu odnieść sukcesu. Dlaczego tak szybko się z Panem pożegnano?

- Po tym wspomnianym awansie do ekstraklasy, „Nastic” dość szybko spadł do drugiej ligi, a potem do Segunda División B. Nadal był to jednak klub, gdzie presja na wynik była bardzo wielka. Przyszedłem tam z pomysłem na pracę z wychowankami. Tym bardziej, że klub nie przeżywał wtedy najlepszego momentu pod względem finansowym. Były problemy ekonomiczne, były problemy sportowe, a jednocześnie bardzo wysokie wymagania, co do wyników drużyny. Muszę przyznać, że pod tym względem to nie był dobry moment na rozpoczęcie tam pracy. Nie przegraliśmy wtedy żadnego meczu u siebie, ale rzeczywiście niewiele wygrywaliśmy. Nie mogłem jednak liczyć na cierpliwość i dany mi czas. W kolejnym sezonie objąłem klub grający w tej samej lidze, L’Hospitalet. Zajęliśmy wtedy drugie miejsce w rozgrywkach, wyprzedzając Nastic, choć zaczynaliśmy niemal z dołu tabeli. Otarliśmy się o awans do Segunda División, co było osiągnięciem historycznym dla tego klubu. W barażach przeszliśmy Cadiz CF, Lorkę i ostatecznie zatrzymało nas dopiero Leganes. Czyli zespół, który teraz gra w Primera División. To był ważny moment w mojej karierze trenerskiej. Jestem trenerem, który nie boi się wyzwań. Przeważnie było tak, że zatrudniano mnie w klubach, które przeżywały trudne momenty. I udawało nam się z nich wychodzić.

- A najbardziej pamiętny moment w Pana trenerskiej karierze? Rywalizacja z Atletico Madryt w Pucharze Króla?
- Tak, udało nam się z drużyną L’Hospitalet zakwalifikować się do 1/8 finału Pucharu Króla. Tam trafiliśmy na wielki zespół z europejskiego poziomu, czyli Atletico, prowadzony przez Diego Simeone. Zostawiliśmy po sobie bardzo dobre wrażenie, rywalizując z tak dobrą drużyną. Wynik z pierwszego meczu, porażka 0:3, tak naprawdę nie oddaje tego, jak wyglądała nasza gra. Niemal do 70. minuty było jeszcze 0:0. Na arenie Vicente Calderón zremisowaliśmy 2:2, a w tamtym czasie niewiele drużyn mogło się pochwalić zremisowaniem meczu na stadionie najlepszego Atletico od lat, z Mario Mandżukiciem i Antoine Griezmannem w składzie. Swoją drogą, bardzo podziwiam Cholo Simeone i jego filozofię futbolu.

Niezwykła opowieść o życiu Kiko Ramireza [WIDEO]


- Pana przygoda z ostatnim klubem, CD Castellón, skończyła się w nieprzyjemny sposób. Zorganizował Pan plenerową konferencję prasową, na której zaatakował Pan działaczy klubu.

- Castellón to klub specyficzny. W ostatnim dniu 2016 roku, 31 grudnia, zwolniono tam dotychczasowego trenera przekazując mu tę wiadomość… e-mailem. Kibice tego klubu są na poziomie ekstraklasy. Ale zarządzający – nie reprezentują poziomu z żadnej ligi. Są tam ludzie, którzy nie szanują ani historii, ani kibiców, ani profesjonalizmu. Jestem jednak bardzo związany z kibicami tego klubu. Oni nie zasługują na takie traktowanie.

- Później przez pół roku nie pracował Pan jako trener w żadnym klubie, aż do teraz. Chciał Pan odpocząć od trenerki, czy tak trudno znaleźć zatrudnienie w tym zawodzie w hiszpańskich realiach?

- Wiele przyczyn się na to złożyło. Prawdą jest, że ja i moja rodzina od dawna nie mieliśmy wakacji. Potrzebowałem odpoczynku. Zdecydowałem się zaczekać na naprawdę dobrą ofertę. Miałem inne propozycje, naprawdę sporo. Ale poznałem dyrektora sportowego Rayo Vallecano, który zaproponował mi współpracę. To było bardzo interesujące wyzwanie dla mnie w tamtym momencie. Obserwowałem zawodników dla Rayo, jeździłem oglądać mecze do Belgii, Niemiec, Francji. Przeszukiwałem rynek w poszukiwaniu ciekawych zawodników. W tym okresie zrezygnowałem z kilku ofert pracy trenerskiej, jakie otrzymywałem. Niektóre projekty mi nie odpowiadały, poza tym, trzeba pamiętać, że w Hiszpanii sytuacja finansowa wielu klubów nie jest najlepsza. Czekałem na taki projekt, jak ten, który zaproponowała Wisła Kraków. Jednocześnie, starałem się nie mówić zbyt wiele o tym, że pracuję dla Rayo Vallecano, bo tego nie powinno się rozgłaszać przy tego typu pracy. Piłkarz nie powinien wiedzieć, kto go obserwuje. To było ciekawe doświadczenie, ale moje miejsce jest na ławce trenerskiej.

- Jednym z największych wyzwań w Wiśle będzie pewnie przekonanie do siebie „szatni”. Jest tu wielu zawodników, którzy grali na poziomie reprezentacyjnym, współpracowali z bardzo doświadczonymi szkoleniowcami, a Pan jest trenerem na dorobku.

- Trener musi umieć przekonać piłkarzy do siebie, do swojego pomysłu na drużynę. Do tej pory nie miewałem z tym nigdy problemów. Tutaj, jak wiadomo, nie znam języka, ale mam w swoim otoczeniu ludzi, którzy będą przekazywali piłkarzom to, na czym mi zależy. Współczesny futbol jest umiędzynarodowiony i trzeba się do tego umieć przystosować. Nie boję się ciężkiej pracy.

- Zdążył Pan poznać dobrze Portugalczyka Goncalo Feio, który będzie Pana asystentem i jednocześnie tłumaczem?

- Od kilku tygodni jesteśmy w niemal codziennym kontakcie. Świetnie mówi po hiszpańsku, ale nie będzie tylko tłumaczem, będzie przede wszystkim trenerem. On świetnie rozumie to, co chcę drużynie przekazać, bo też jest szkoleniowcem. Doceniam to.

- Prowadzący ostatnio Wisłę Radosław Sobolewski ma być Pana pierwszym asystentem. Jak na razie układa się wasza współpraca?

- Miałem zawsze szczęście do asystentów. W przeszłości współpracowałem m. in. z Albertem Luque, reprezentantem Hiszpanii. Z kolei w Castellón pracowałem z Inakim Descargą, byłym kapitanem Levante i byłym zawodnikiem Legii Warszawa. Teraz też mam szczęście do asystentów. Sobolewski to zawodnik, który niedawno skończył piłkarską karierę i wciąż ma tę pasję do rywalizacji, którą czuł jeszcze do niedawna, będąc częścią szatni. Dzięki temu bardzo mi pomoże. Bardzo go polubiłem i myślę, że będziemy się dobrze rozumieli. Chce się uczyć, a i ja będę się uczył od niego.

- Tak bardzo ufa Pan trenerowi przygotowania fizycznego Jordiemu Jodarowi, że zdecydował się go Pan ściągnąć aż z Hongkongu? Tam ostatnio pracował.

- Współpracowałem z nim przez wiele lat, m. in. w Gimnastiku. Doskonale rozumie mnie i moje założenia. W Hongkongu pracował w jednym z istotnych klubów dla tamtejszego futbolu.

- W Polsce przygotowanie zawodników do rundy wiosennej pod względem fizycznym jest jednym z najważniejszych wyzwań dla sztabu trenerskiego. Poradzicie z tym sobie bez znajomości tutejszych realiów futbolowych?
- Jestem trenerem, który chce dobrze kontrolować tę sferę. W Hiszpanii zwykliśmy stosować tzw. trening powiązany. To znaczy, że w tym samym momencie pracujemy nad przygotowaniem fizycznym, taktycznym i technicznym. Trzy elementy zintegrowane w jeden trening. Ważne, by piłkarze to zrozumieli. Choć bardzo ważne będzie też przygotowanie mentalne.

- Wspominał Pan, że Wisła ma zacząć lepiej bronić. Tylko jak to zrobić, skoro na razie defensywa jeszcze się osłabiła, poprzez odejście Richarda Guzmicsa?
- Wisła straciła dotąd 35 bramek. Można więc powiedzieć, że moim podstawowym zadaniem będzie zamknąć ten „przeciek” w naszej łodzi, czyli w obronie. Najważniejsze jest, byśmy to, co mamy robić na boisku, robili razem i jednocześnie. To dotyczy też pressingu. Musimy uporządkować grę. I przekonać wszystkich, że najlepszym obrońcą może być napastnik i odwrotnie.

- W polskich mediach zapanowało poruszenie, gdy odkryto film z jednego z pańskich treningów w Castellón, kiedy to kazał się Pan piłkarzom… poprzebierać z okazji karnawału. Zaczęto się obawiać, że w Wiśle sięgnie Pan po równie niekonwencjonalne metody.
- W futbolu są takie momenty, kiedy można się powygłupiać. Czasem nawet trzeba. Chodzi o to, żeby nigdy nie działo się to w trakcie meczu. Piłkarze mają prawo się powygłupiać, ale w trakcie meczu mają ciężko pracować i cieszyć się dobrą grą. Ja chcę mieć szatnię zjednoczoną, pełną dobrej atmosfery. Najpewniej wprowadzę muzykę więc do szatni, może będziemy nawet tańczyć. Można w ten sposób rozładować napięcie przed meczem. Natomiast, pewnie nie wiecie, ale ta historia z przebraniami miała jeszcze inną przyczynę. Kilka dni wcześniej oskarżono naszych piłkarzy o to, że obstawiali mecze. Jako klub, znaleźliśmy się na celowniku. Okazało się to nieprawdą, ale jako trener starałem się chronić moich graczy. Jeśli już mieliśmy przykuwać uwagę opinii publicznej, to lepiej było to zrobić za pomocą przebrania się i powygłupiania się na treningu. Od razu media zajęły się tematem tego happeningu z przebraniami, a nie tematem zakładów. Nic nie dzieje się bez przyczyny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: Trener Kiko Ramirez: W szatni Wisły Kraków będzie muzyka, ale i ciężka praca - Dziennik Polski

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska