Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Apoloniusz Rajwa: Dzięki temu wielokrotnie przeżyłem. Opatrzność Boża? Anioł Stróż?

Redakcja
Apoloniusz Rajwa  ma 82 lata. Wciąż pełen energii i pomysłów planuje teraz wycieczkę na Giewont z córką, wnukiem i prawnukiem.
Apoloniusz Rajwa ma 82 lata. Wciąż pełen energii i pomysłów planuje teraz wycieczkę na Giewont z córką, wnukiem i prawnukiem. fot. Anna Kaczmarz
Geograf , taternik i speleolog, przewodnik i ratownik górski. W Zakopanem mieszka od 1947 roku. Nadal aktywny. Przed dwoma laty swoje 80. urodziny Apoloniusz Rajwa uczcił wejściem na szczyt Mnicha. Rozmawia z nim - Jan Latała.

Mogę Pana przedstawić tak: Apoloniusz Rajwa. Człowiek, który w wieku 80 lat stanął na szczycie Mnicha?
Chciałem zakończyć wspinanie na Mnichu, na którego wszedłem po maturze w 1952 roku. Najpierw umawiałem się z Maćkiem Berbeką przed jego wyjazdem na Broad Peak. Mówił: jak wrócę, pójdziemy. No, ale zginął. W 2014 roku dogadałem się z Andrzejem Miklerem.

Co pana ciągnie w góry?
Wyprawy w góry każdy przeżywa na swój sposób. Ja do gór dochodziłem dwoma ścieżkami. Jedna to wewnętrzne przeżycia. Druga - sportowa. Zawsze tkwiło mi w głowie: czy szybciej dojdę? Czy zaliczę trudniejszą wspinaczkę? A później: czy jeszcze wyjdę na ten szczyt? W wieku 73 lat z synem i wnukiem poszliśmy na Rysy. Ostatni odcinek podejścia dał mi wycisk, czułem nogi. Ale to zrobiłem.

Zdarzało się panu odpuszczać?
Kiedy widziałem, że ryzyko jest za duże, to się wycofywałem. Ale zdarzało się coś, co odbierałem jako obecność Opatrzności. Słuchałem i odpuszczałem. Dzięki temu wielokrotnie przeżyłem.

Z czym to pan wiąże, z wiarą?
To jest oddziaływanie czegoś pozaziemskiego. Może to Opatrzność Boża, może Anioł Stróż. A może to moi zmarli krewni, którzy mają możliwość ostrzeżenia mnie. Trudno to wytłumaczyć.

Kiedy pan doświadczył tego uczucia?
W latach 60. prowadziłem grupę Ukraińców w Jaskini Śnieżnej, której znana wtedy głębokość wynosiła 570 metrów. Chcieli pobić rekord. Wśród nich było dwóch mistrzów boksu: jeden w wadze ciężkiej, drugi muszej. Wszystko fajnie szło. Został końcowy zjazd, 40-metrowy. Mieliśmy ostatnią linę. Koledzy rozpoczęli już zjazd...

A pan?
Ze mną coś się dzieje, trudno określić co. Nagle staję się słaby, nie mogę zrobić kroku. Pot się ze mnie leje. Głupio mi, bo jestem kierownikiem. Obok mnie stoi ten większy pięściarz. Mówię: słuchaj Miron, nie schodzę, byłem tam wcześniej. Wy zjedźcie. Odpowiada, że ze mną zostanie.

Czekaliście tak we dwójkę.
Trochę marzliśmy. Koledzy gramolili się tam ze dwie godziny. W pewnym momencie słyszymy przekleństwa. To klnie Walek, ten drugi bokser. Nie wiemy, co się dzieje. Potem kolejna seria przekleństw. W końcu wychodzi Walek. Pada. Po chwili mówi: na wysokości 20 metrów lina trzyma się na pięciu włoskach. Gdyby któryś z was zdecydował się zjechać…

To lina nie wytrzymałaby…
Upadek z 20 metrów to pewny trup.

O śmierć otarł się pan też w drodze do pracy, na Kasprowy.
Tak, w grudniu 1966, środek zimy, śniegu było dużo. Wiało. Do Myślenickich Turni udało się wyjechać. Wyżej musiałem iść. Jeden z kolejkarzy pożyczył mi biegowe narty. Była łamliwa szreń, a pod nią świeży śnieg. Nie dało się iść na nartach. Wiatr mnie wywracał, w porywach było do 55 m/s (198 km/h). Przy temperaturze -17 st. warunki były jak zimą w Himalajach. Do tego mgła. Zapadałem się w śniegu. Wygrzebywałem się, zapinałem narty, przechodziłem parę metrów i znowu upadałem. Zacząłem się czołgać w kierunku obserwatorium. Szczęście, że trafiłem. Miałem już białe dłonie i policzki. Minęły trzy godziny zanim doszedłem do siebie i objąłem dyżur.

O czym się wtedy myśli?
Walczy się. Trzeba walczyć do ostatniej chwili.

Pogoda miała znaczenie w pana przypadku.
Tak, kiedy wiało musiałem do pracy chodzić na piechotę. Ponad 230 razy wchodziłem na Kasprowy. Najgorzej było w zimie. Chodziliśmy przez tzw. żleb Bryi (konduktor Franciszek Bryja zginął w lawinie w styczniu 1940 r. - przyp. red.). Raz specjalnie chciałem polecieć z lawiną.

Specjalnie!?
Jest tam jedno miejsce, gdzie kiedy zbierze się śnieg, to łatwo sprowokować lawinę. Pomyślałem: spróbuję jak to jest.

Odważnie...
Wchodzę powolutku na nartach do tego żlebu. I nagle słyszę: „pach!”. Widzę, że się śnieg obrywa. Byłem na skraju żlebu. Śnieg był nawiany, więc ciężki, zbity. Kiedy lawina stanęła, byłem w pozycji pionowej, ale „zabetonowany”. Zasypało mnie do pasa. Wtedy się przestraszyłem, że z samej góry może pójść duża lawina. Godzinę zajęło mi uwolnienie się i dogrzebanie do nart. Już potem takich cyrków nie robiłem.

Nie mógł pan narzekać na nudę ani w drodze do pracy, ani na górze.
Pełniłem dyżur podczas rekordowego halnego 6 maja 1968 roku. Rano wiało około 30 metrów na sekundę. Było tak ciepło, że się rozebrałem i od Myślenickich Turni szedłem w kąpielówkach. A po południu rozszalała się wichura.

To był najsilniejszy odnotowany wiatr w historii Tatr.
Udało się zmierzyć: 80 m/s (288 km/h). Jestem pewien, że między pomiarami prędkość osiągnęła 300 km/h.

Był pan na Kasprowym obserwatorem.
To była super praca. Po dobie obserwacji miałem trzy dni wolnego. Prosto z dyżuru szedłem do jaskini, albo na wspinaczkę czy narty. To był najfajniejszy okres pracy w moim życiu. Śmieję się, że miałem najwyższe stanowisko pracy w Polsce. Obserwacje trzeba było wykonywać co godzinę.Teraz jest to zautomatyzowane. Ja musiałem wychodzić na pole, dbać o wiatraczki, by się obracały, oczyścić klatkę meteo drucianą szczotką, odczytać termometry, pomierzyć opady. Trwało to 10 minut, potem dane szyfrowałem i wysyłałem do Krakowa.

Prowadził pan też inne badania?
Badaliśmy radioaktywność powietrza i opadów. Wyczaiłem test nuklearny w listopadzie 1961 roku. Oczywiście o tym było cicho. Robiłem wykresy, słupki były niziutkie. A tu nagle skok. Nocami słuchałem ukradkiem Głosu Ameryki i dowiedziałem się, że w Kazachstanie był wybuch. Jeszcze przez pół roku odnotowywałem podwyższone wyniki. W lipcu poszedłem na śniegi pod Świnicą. Przeprowadziłem badania. Wartości był 13-krotnie wyższe niż te zanotowane po wybuchu.

Te wyniki trafiły pewnie do archiwum.
No tak, to nigdy nie zostało opracowane.

Opublikowane zostały badania wód.
Robiłem badania hydrologiczne Dolin Pięciu Stawów, Roztoki i Morskiego Oka. Tam tej wody jest najwięcej, a naukowcy bali się wspinać do źródeł. Ja ich namierzyłem 400. Dawniej były tam też liczne małe stawki. Teraz zanikają.

Wracają pomysły budowy sztucznych zbiorników do naśnieżania.
Wody w Tatrach jest coraz mniej, zanikają źródła. To nie prosta sprawa, że zrobimy basenik z wodą do naśnieżania. Myślę, że do rozbudowy Kasprowego Wierchu nie dojdzie. Nasze Tatry są małe. Po co robić drugie Alpy? Niech Kasprowy będzie jaki jest. Oczywiście góry są po to, by ludzie po nich chodzili, byle nie przeszkadzali przyrodzie. Są już trasy skiturowe, powinno się wydzielić miejsca do freeride’u. Zjazdy w świeżym śniegu to przyjemność. Tak jeżdżono od początków polskiego narciarstwa. Ale to się powinno odbywać z jak najmniejszą ingerencją człowieka.

Śniegu też mamy coraz mniej…
Nie pamiętam, żeby było tak mało dni z pokrywą śnieżną w Zakopanem. Owszem bywało, że i przez dwa miesiące nie padało. Ale potem jak sypnęło to było kilkadziesiąt centymetrów! Cały czas prowadzę notatki. W tym roku zbierze się jeden miesiąc ze śniegiem w mieście. Czegoś takiego nie pamiętam. Z drugiej strony w Zakopanem w ciągu 100 lat były cztery, może pięć zim, kiedy pokrywa śniegu przekroczyła metr.

A opowieści: „kiedyś to były śniegi”?
Dawniej były niskie chałupy i jak wiatr zawiał śnieg to faktycznie mogło się wydawać, że wszystko jest przysypane po dachy. Ale generalnie pokrywa wynosiła kilkadziesiąt centymetrów.

Mieszka pan w Zakopanem od prawie 70 lat.
Urodziłem się w Pogórzu między Bielskiem a Cieszynem. Przed wojną w Zakopanem pracowały dwie ciocie. Byłem tu w wieku dwóch lat, trzy miesiące po wybudowaniu kolejki na Kasprowy. Ale obsługa nie wpuściła mnie do wagonika - nie wiedziała, jak zareaguję. Pojechała tylko mama. Ja wyjechałem w 1947 roku. Po zakończeniu wojny ojciec dostał propozycję pracy w domu wczasowym. Mama zdecydowała, że pojadę z nim. Potem do nas dołączyła.

Ciągnęło pana w góry?
Przed przyjazdem ojciec mówił, że są piękne. Przyjechałem jesienią. Była taka pogoda, że przez dwa tygodnie gór nie było widać. Zwątpiłem w sens przyjazdu. Któregoś dnia chmury się odsłoniły i sypnęło śniegiem. Giewont był cały biały. Pomyślałem: no, to są góry!

Potem wyjechał pan na studia do Krakowa. Geografia była świadomym wyborem?
Gdzie tam. Miałem tyle zainteresowań… Wypisałem dwadzieścia kilka kierunków począwszy od budownictwa okrętów, przez architekturę, historię sztuki, polonistykę, geologię, astronomię. Geografię też. Rzuciłem kostką. Wypadła geografia.

Po studiach z pracą też nie było łatwo.
Nie byłem w ZMP, do partii nie wstąpiłem. Byłem tępiony, bo mówili, że jestem „bikiniarz”. Chodziłem w swetrze z apaszką pod szyją. Przed sądem studenckim musiałem tłumaczyć, dlaczego tak się ubieram. Cały czas w Tatry mnie ciągnęło.

Nie trafił pan jednak w nie od razu.
W Oddziale Państwowego Instytutu Hydrologiczno-Meteorologicznego (obecnie IMGW) w Krakowie uznano, że nie mam praktyki w meteorologii. Ponieważ byłem z Zakopanego wysłano mnie na Kasprowy. Tam ocenili, że jestem zdolny. Kiedy się zwolniło miejsce, dostałem propozycję pracy w obserwatorium od 1 stycznia 1958.

O dziwo, na szczycie zaczęła się u Pana fascynacja jaskiniami.
Jako chłopaczek zerkałem do jaskiń w Kościeliskiej, na studiach wyskakiwałem na Wyżynę Krakowsko-Częstochowską. Dopiero w Tatrach zetknąłem się z jaskiniami pionowymi. Poznałem Janusza Flacha, pracownika PKL, taternika i grotołaza. Przy Krupówkach sekcja taternictwa jaskiniowego miała gablotę. Na kartce był narysowany był przekrój Ptasiej Studni odkrytej przez Flacha. To była wówczas najtrudniejsza jaskinia. Pod ostatnią odkrytą studnią narysowano znak zapytania. To było pociągające. Poszliśmy w ośmiu. Działaliśmy trzy dni. Jak wyszliśmy, to część kolegów całowała ziemię. Mieli dosyć. Ja nie.

Z jednej strony górska przestrzeń, tu ciemne, wąskie przejścia.
Nie każdy to toleruje. Ale jaskinie to były ostatnie niezbadane tereny. Terra incognita. Można było się poczuć jak Kolumb, Vasco da Gama. Oczywiście można wytyczyć nową drogę wspinaczkową. Ale to już nie ma tego uroku. Na dnie jaskini jest się pierwszym człowiekiem, który tam stanął.

Brzmi idyllicznie. Praca w niezwykłym miejscu, badania, odkrycia...
Myślałem, że zrobię doktorat. Wkurzałem się, ponieważ co zgłaszałem temat, to go odrzucano. Sam też zawaliłem, niepotrzebnie się czasem odzywałem. Któregoś dnia przyszedłem z nartami na dyżur, a żona kierownika mówi: panie magistrze, pan tu już nie pracuje. Pojechałem do Instytutu w Krakowie. Miałem nieprzyjemną rozmowę. Pamiętam, jak szedłem przez Błonia bez pracy. A w domu małe dzieci.

Mimo to, mówi pan, że to był najpiękniejszy okres w życiu zawodowym.
Tak. Ale myślę, że tak się musiało stać. Na Kasprowym zostałbym naukowcem. Nie rozwijałbym się, tylko wypełniał tabelki… Przepracowałem 30 lat z kalekimi dziećmi w szkole przy sanatorium w Kuźnicach. Leczono tam schorzenia narządów ruchu. Przyjeżdżały z całej Polski na wózkach, o kulach, po Heine-Medina, z zanikami mięśni. Tych co mogli, uczyłem jeździć na nartach. Organizowałem wycieczki. Byli uczniowie wciąż do mnie piszą. To nie były zmarnowane lata.

Jak się pracowało z młodzieżą?
Była fajna. Po to jest człowiek, by przekazywał innym to, czego się nauczył. Jeżeli mogę coś powiedzieć, przekazać, to tym się cieszę. Stawiałem na wiedzę. Teraz liczą się umiejętności. Też są ważne. Ale na każdym kroku wychodzą braki wiedzy.

Bardzo jest pan krytyczny.
Od dwóch lat nie prowadzę wycieczek z młodzieżą. Nie słuchają, to dlaczego ja mam się wysilać. Patrzą w komórki. Pytani, gdzie byli - nie wiedzą.

A etos, wartości w górach, przetrwały?
Etos człowieka gór zawiera się w słowach „Nie zostawia się człowieka nawet gdyby był bryłą lodu”. Generalnie jest z tym źle w młodszym pokoleniu. Jak się patrzy na starszych, to widać większą wieź organizacyjną. Starzy, młodzi ratownicy i przewodnicy spotykali się regularnie. Być może nie było innych możliwości wyżycia się. Teraz ludzie tworzą małe zespoły, w których się realizują - wspinają, zdobywają.

Co pan radzi młodym?
Nie iść na łatwiznę, nie pozwolić, by życie przeleciało przez palce. Szukać inspiracji. Znaleźć cel, potem go realizować. Cieszy mnie, kiedy ktoś z młodych coś wymyśli. Dzwoni do mnie Jędrek Mikler, ratownik i przewodnik tatrzański: zrobiłem sześć szczytów na skiturach w jeden dzień. Albo Andrzej Bargiel. Znam go od małego. Z biednej rodziny, trzynaścioro dzieci w domu. Miał ambicje. Wymyślił nowy typ podbojów himalajskich szczytów. Wśród kobiet wzorem jest Martyna Wojciechowska. Babka, która ciągle coś robi. Tu Korona Ziemi, tu Mt. Everest, ciekawe reportaże.

Pan też ciągle się mobilizuje.
Po śmierci żony wymyśliłem Koronę Tatr Reglowych. To szczyty do 1500 m. Zdobyłem ponad 20, zostało mniej niż drugie tyle. W tym lub w przyszłym roku planuję wycieczkę czterech pokoleń na Giewont z córką, wnukiem i prawnukiem. Póki człowiek jest zdrowy, może bardzo fajne rzeczy robić.

Apoloniusz Rajwa, ur. 10 kwietnia 1934 r. Speleolog i taternik, przewodnik tatrzański, ratownik górski. Mieszka w Zakopanem od 1947 r. Od 1958 do 1969 r. pracownik naukowy w Obserwatorium Meteorologicznym na Kasprowym Wierchu. W latach 1969-89 nauczyciel w liceum w Kuźnicach. Uczestniczył w wyprawach do trudno dostępnych jaskiń w Tatach i za granicą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska