Za sprawą mojej znajomej nie mam od wczoraj żadnych do tego święta pretensji, które do teraz miały, przyznaję, podłoże motoryzacyjne. Gdy jest się kierowcą, to zwykle nie ma się ochoty na ceremonie omijania tzw. kolumn pieszych, nawet jeśli są to piesi niewinni, ze złotymi warkoczykami, o wzroście 120 cm, ubrani w anielskie sukienki, piesi rozsypujący płatki piwonii.
Nie wspominam już nawet o konduktach pogrzebowych i wlokących się za nimi meleksami, ani tym bardziej o prymicjach i tzw. bramkach weselnych, gdzie trzeba opłacić haracz. Rozwiązaniem dla kierowców, na które wspomniana znajoma wczoraj wpadła, jest tzw. procesja samochodowa.
Zamiast wlec się ponuro, za tłumem radosnym, już nawet nie oliwkowo-garniturowym, tylko normalnym, wierzącym i szczęśliwym, otworzę okna samochodu i wspólnie będę śpiewał "U drzwi Twoich stoję, Panie, Czekam na Twe zmiłowanie". Mimo że stał nie będę, jeno się toczył, a drzwi, zgodnie z przepisami pozostaną zamknięte.