- Przyjeżdżają tu różni dziwni i poszukują semickich rysów twarzy nawet u przekupek na placu Nowym. A tu przecież prawie wcale nie ma Żydów - miał zwyczaj mawiać zmarły w styczniu tego roku Henryk Halkowski, jedna z najbarwniejszych i niemal legendarnych postaci krakowskiego Kazimierza.
Znali go tutaj wszyscy. Filozof, architekt, przewodnik, mól książkowy, autor wielu publikacji, m.in. "Żydowskiego Kazimierza", miłośnik filmów na DVD i gotowanej kury, którego wiele osób uważało za dziwaka. Przede wszystkim jednak był człowiekiem, który swoją twórczością zmienił oblicze Kazimierza. Krytykował z równą żarliwością ciągłe przypominanie tragedii Holocaustu, jak i "żydowskie wesołe miasteczko", w które zmieniła się ulica Szeroka.
Niewielu wiedziało, że ten filozof był także utalentowanym rysownikiem. Dopiero po jego śmierci jego dawna miłość, Marta Gołąb, postanowiła pokazać jego prace. Teraz w Starej Synagodze, w ramach Festiwalu Kultury Żydowskiej, można oglądać wystawę pt. "Nieznana twórczość Henryka Halkowskiego".
Zgromadzono na niej kilkanaście miniaturowych rysunków filozofa, wycinanki, precyzyjnie rozrysowane na kalkach mapki ulic Kazimierza. Niektóre z tych prac zaskakują, inne znów bawią, jak kilka rozetek wyciętych z papierków po cukierkach. Są też rysunki nawiązujące do dzieł takich mistrzów, jak Munch czy Vermeer.
Jak wyjaśnia Marta Gołąb, Halkowski nie pokazywał tych prac wcześniej, bo nie uważał ich za istotne. Wolał poświęcić się filozofii.
- Henryk był ostatnim autentycznym intelektualistą żydowskim. Żywo interesował się zmianami, które zachodzą na Kazimierzu. Nie chciał, by Kraków postrzegany był tylko jako miasto, z którego trafiało się do Auschwitz, ale jako miasto święte. Walczył też o powołanie Instytutu Żydów Aszkenazyjskich w Krakowie. Niestety nie zdążył - twierdzi Marta Gołąb.
Odkryciem twórczości plastycznej filozofa zaskoczony jest też jego przyjaciel, Wojciech Ornat. - Henio bywał dość chaotycznym rozmówcą, ale za to miał piękny charakter pisma, co widać na prezentowanych kaligrafiach - mówi właściciel Klezmer Hois oraz wydawnictwa Austeria, gdzie Halkowski wydawał swoje książki .
- Halkowski miał wiedzę dotyczącą najróżniejszych tematów, która zadziwiała. Jego wielką namiętnością były rozmowy. W ciągu godziny potrafił zrobić pełny wykład na tematy wszelakie, od polityki, przez religię, po nowinki towarzyskie - opowiada Ornat. - Musiał być na wszystkich możliwych imprezach i bankietach. Dzięki temu był najlepiej poinformowaną osobą na Kazimierzu. Miewał dylematy, gdy na przykład dwa wydarzenia odbywały się w jednym czasie. Codziennie robił więc szczegółową rozpiskę, na której zaznaczone były miejsca, gdzie tego dnia należy się pojawić. Tak upływał mu każdy dzień - opowiada właściciel Klezmer Hois.
To właśnie w tej stylowej restauracji Henryka Halkowskiego można było spotkać najczęściej. - Do pewnego momentu byłem przekonany, że to właśnie u nas najchętniej przesiaduje. Ale szybko okazało się, że on wszędzie był traktowany jak domownik. Jego domem był cały Kazimierz - dodaje Ornat.
- Miał u nas swoje stałe miejsce zwane salą Henryka. Sam o sobie mawiał, że ma gojski żołądek. Dlatego najczęściej zamawiał u nas kurę rosołową. Bardzo lubił jeść, zwłaszcza słodycze, ale ogólnie był ascetą. Alkohol pił tylko w szabat - opowiada Ornat.
Ale do Klezmer Hois filozof nie przychodził tylko w celach kulinarnych. Tutaj najczęściej spotykał się z turystami zwiedzającymi Kazimierz. Chociaż sam był przewodnikiem, wzbudzał prawdziwy postrach u swoich kolegów po fachu. - Bywało, że akurat przechodził ul. Szeroką i stanął, żeby posłuchać, co przewodnicy mówią turystom. Potwornie irytowało go, kiedy ktoś coś przekręcił. Potrafił zrobić wtedy wielką awanturę - mówi Ornat, przyznając, że mimo całego swojego uroku Halkowski nie był ideałem.
- Mieliśmy ze sobą jeden nieustający spór. Był trudnym autorem. Jak przynosił do wydawnictwa Austeria książkę, to nie znaczyło, że skończył nad nią pracę. Tom ukazywał się zwykle dwa lata później, bo cały czas coś poprawiał. Kiedy mieliśmy już w końcu coś zrobić, mawiał - "Jak dożyjemy, w co wątpię...". Tak pożegnaliśmy się ostatniego dnia - wspomina przyjaciela Ornat.