Każda miejscowość ma inne potrzeby i nad każdą wiszą inne zagrożenia. Odłóżmy na bok sprawy oczywiste. Np. drogi bez dziur, proste chodniki, sprawnie działające wodociągi, komunikację publiczną, usuwanie śmieci, szkoły i przedszkola itp., itd. Trzeba stałego wysiłku, żeby to funkcjonowało. Wszystko, co słabo jest nadzorowane, co nie jest nieustannie poprawiane, tworzy problemy. Życie jest dziś tak szybkie i wymagające, że chaos staje się dla mieszkańców czymś nie do zniesienia.
Ale poprawna infrastruktura to tylko podstawa, na której rozwijają się charakter i ambicje miejscowości. Zatem wszyscy musimy wiedzieć, w którą zmierzamy stronę. Bo możliwości jest mnóstwo, niektóre na kursie kolizyjnym, inne prowadzące w ślepą uliczkę, albo po prostu nierealne, fantasmagoryczne.
Niech się nad propozycjami głowią kandydaci do władz samorządu. Ja chcę zwrócić uwagę na problem, o którym mówię i piszę od lat. Dłużej już gadać nie można, tylko trzeba działać, bo nasze miasta utracimy. Po prostu je utracimy. Staną się obce i nieprzyjazne.
Chodzi o gentryfikację w szerokim znaczeniu słowa. Powiedzmy, że wskutek różnych czynników musisz się człowieku wyprowadzić z miejsca, w którym mieszkałeś od zawsze. Jeśli jesteś lokatorem, mogłeś dostać wypowiedzenie. Albo czynsz tak urósł, że cię nie stać. Albo dorosłe dzieci wyjechały i dom stał się za duży. Albo znalazłeś pracę w innej okolicy… A kiedy wracasz do siebie, nie poznajesz miejsca, gdzie żyłeś. Zniknęły znajome sklepy, domy przebudowano lub rozebrano. Żal tylko starych detali: drewnianych ganków, ozdobnych drzwi i bram, skrzynkowych okien z lufcikiem. Mówisz sobie trudno, świat musi się zmieniać.
Ale najgorsze jest co innego. Okazuje się, że prawie wszyscy starzy mieszkańcy się wynieśli. Uciekli przed drożyzną, hałasem i dyskomfortem. W miejsce mieszkańców są turyści w hostelach i kajutach pod krótki wynajem, oraz trochę arcybogatych snobów. Miejsce utraciło duszę. Wieje martwotą. Kolega z Karmelickiej mówi, że w kamienicy liczącej 2 tysiące metrów kwadratowych został sam. Nawet ksiądz po kolędzie nie zagląda, bo po naciśnięciu 12 guzików domofonu odchodzi zniechęcony. „Czasem chce mi się wyć!”- mówi znajomy.
To nie jest nostalgiczna opowieść, tylko twarda rzeczywistość. Gentryfikacja dotyka wielu dzielnic europejskich miast. Dawni mieszkańcy mogli różnić się majątkiem, wykształceniem i statusem lecz żyli razem, tworzyli wspólnotę. Gentryfikacja to niszczy. Turyści i nowi właściciele żyją nie zauważając się, nie wchodzą w relacje, nie współpracują; są anonimowymi atomami.
Także na wsiach nowi właściciele często odseparowują się murem dosłownym i symbolicznym od starych mieszkańców. Przeszkadzają im pszczoły, kościelne dzwony albo śpiew koguta. Z kolei starzy mieszkańcy nie wiedzą czego się po nowych sąsiadach spodziewać, więc wolą się nie bratać. Bywają często nieufni i zdystansowani.
Dlatego na Zachodzie miejscowości stają na głowie, żeby gentryfikacji uniknąć, a z nowych i dawnych mieszkańców stworzyć żywą wspólnotę życzliwości, współpracy i wzajemnej pomocy. To też jest zadanie samorządów, równie ważne jak infrastruktura.
