Powstały też PSZOK-i, czyli Punkty Selektywnego Zbierania Odpadów Komunalnych, gdzie można zostawić odpady wielkogabarytowe, jak kanapa, albo budowlane, poremontowe i rozbiórkowe. Ale też np. zużyte opony, elektrośmieci, czyli baterie i akumulatory, a nawet przeterminowane leki i chemikalia. Miejsca te jednak nie są zbyt liczne, co można zrozumieć, ponieważ ich budowa jest relatywnie kosztowna. Taki PSZOK musi być przecież odpowiednio przygotowany do zbierania śmieci kłopotliwych.
Choć koszt wywozu śmieci rósł, to ludzie jakoś się z tym godzili. Robotę zrobiła intensywna edukacja ekologiczna, a przede wszystkim fakt, że każdy widział różnicę gołym okiem: niemal zniknęły góry śmieci rozrzucane przez wiatr i zwierzęta po lasach, zaułkach i opłotkach. Cywilizowany kraj zamieszkały przez cywilizowanych ludzi.
Teraz wraca stare. Wraca z powodu niemądrze wprowadzonych nowych zasad segregacji odpadów tekstylnych, czyli ubrań, butów, pościeli, dywanów, ręczników i wszelakich szmat. Od 1 stycznia pozbycie się tego typu śmieci przez wrzucenie ich do pojemnika z odpadami zmieszanymi jest zabronione. I zagrożone surowymi karami.
Bo tekstylia mamy wozić do PSZOK-ów. Podobno w Krakowie jest takich punktów osiem, ale konia z rzędem temu, kto szybko znajdzie ich lokalizację. I jak sobie wyobrazić, że ze starą kurtką, parą butów i zużytą ścierką do podłogi przemierzamy kilometry, by dotrzeć do PSZOK? Na takie wyprawy jedni nie mają sił, a inni nie mają czasu.
Stare powiedzenie ostrzega, że „lepsze jest wrogiem dobrego”. Oczywiście, że zmiany na lepsze są pożądane, pod warunkiem, że są przemyślane. A jeśli się je wprowadza odgórnie, urzędowo i pod groźbą kar, trzeba mieć wcześniej wszystko przygotowane i policzone. Tymczasem mamy nakazową partyzantkę. Ministerstwo Ochrony Środowiska nie poprzedziło zmiany żadną sensowną akcją informacyjno-edukacyjną. Miasta, miasteczka i gminy wiejskie nie były przyszykowane. Spółdzielnie mieszkaniowe i wspólnoty mieszkańców też nie.
Nie ma – i w najbliższej przyszłości raczej nie będzie – dystrybuowanych powszechnie dodatkowych worków na tekstylia. Nawet arcybogata Warszawa tego nie wprowadziła, tłumacząc się kosztami. Tym bardziej nie będzie dodatkowych pojemników w uboższych gminach wiejskich, czy miejsko-wiejskich.
Miało być lepiej, a doprowadzono do tego, że jest dramatycznie gorzej. Już wróciły dzikie wysypiska. Jeszcze nie tak liczne, jak to było 10 lat temu, ale jesteśmy na najlepszej drodze do pobicia rekordu, bo dziś wyrzucamy znacznie więcej tekstyliów, niż to robiliśmy w czasach "oszczędniejszych".
Jest jeszcze inny wymiar problemu. Dziś większość tkanin zawiera domieszkę plastiku z recyklingu. Kiedy je pierzemy, uwalniają mikroplastik, który zostaje w wodzie. Nie chcę nikogo straszyć, ale już wiemy, że cząsteczki plastiku kolonizują nasze ciała z mózgiem włącznie. Selekcjonowanie i recykling mają sens w odniesieniu do metalu, szkła i papieru, do pewnego stopnia także plastiku. Ale to są rozwiązania krótkofalowe. W logice długofalowej troski o zdrowie i środowisko należałoby po prostu zmniejszyć ilość odpadów przez racjonalizację konsumpcji. Czy rzeczywiście musimy kupować tyle ubrań, ile kupujemy? No nie musimy.
Zakupowe szaleństwo jest pompowane przez reklamę. Niektóre państwa wprowadziły już podatki „śmieciowe" dla firm produkujących np. nadmiarowe pudełeczka w pudełkach i jeszcze w plastikowych osłonach. Bo na dłuższą metę tylko zmniejszenie ilości śmieci będzie skuteczne. Segregowanie jest jak syrop zbijający gorączkę: trochę pomaga, chroni przed niektórymi skutkami, ale nie leczy.
Chciałabym, aby polscy samorządowcy - szczególnie włodarze wielkich miast, bo ich głos się liczy najbardziej - wystosowali apel. Apel do Ministerstwa Środowiska o korektę przepisów lub wygenerowanie środków pozwalających uniknąć śmieciowego chaosu.
