Mogłoby być pewnie i gorlickie chianti, gdyby nie... bażanty, sarny i my sami. Bo wszyscy na równi podskubujemy owoce - mówi ze śmiechem Teresa Rogulska, gorliczanka. Na co dzień pracuje na szpitalnym oddziale ratunkowym, by potem relaksować się w przydomowej winnicy. Jedynej takiej w mieście i pewnie jedynej w naszym regionie.
Całe pole winorośli, czyli dary od natury
Jesienne południe. Dom na obrzeżach miasta. Po obejściu krząta się gospodyni. - Musi pani wiedzieć, że my tu w Gorlicach mamy najlepsze warunki do uprawiania winorośli - mówi pani Teresa. - Miasto jest położone 350 metrów nad poziomem morza, poza tym mamy 160 dni wegetacji roślin. Czego chcieć więcej - zachwala.
Domową winnicę założyła wraz z mężem. W zasadzie to on był siłą napędową. W zawodowym życiorysie ma bowiem kilkanaście lat spędzonych w austriackich plantacjach winogron. Gdy zakładali uprawę, mieli trzynaście gatunków winorośli. Teraz zostało około dziesięciu. Są odporne na mróz. Wytrzymają nawet minus trzydzieści stopni Celsjusza. W sumie jakieś 350 krzaków na dziesięciu arach.
- W dobrym sezonie zbierzemy jakieś trzysta-czterysta kilogramów owoców - podsumowuje pan Janusz. Tyle co na domowe potrzeby - soku czy wina. Żeby się to opłacało, to trzeba by mieć z dziesięć hektarów. I tylko temu się poświęcić. O kosztach nie wspominając - dodaje.
Podkreśla, że o ile w trakcie uprawiania, można się nauczyć rozmnażać krzewy, to na początek trzeba zgromadzić odpowiednie sadzonki. Jedna to średnio kilkanaście złotych. - Na hektar wchodzi mniej więcej 3600 krzaków. Łatwo więc policzyć, ile potrzeba pieniędzy na start, ale i tak warto - dodaje mężczyzna.
Oczko w prawo, oczko w lewo
Tymczasem i na tych dziesięciu arach jest co robić. Wiosną mają w dłoniach każdą gałązkę. Czasem nawet po kilka razy. Trzeba je przycinać, bo inaczej z winnicy zrobi się dżungla. Przycinanie też nie jest proste - z jednego krzaku powinno zostać co najwyżej 20 procent. Wszystko ma znaczenie - liczba „oczek” na pędzie, sposób ucięcia, narzędzia. Jak będzie za mało, to sadzonka nie ukorzeni się, jak za dużo - rozrośnie, nie dając owoców. W trakcie sezonu winorośl też nie daje odpocząć. Bo trzeba pilnować, by nadmiernie się nie rozrosła. Zasada jest prosta - na jednej gałęzi nie mniej jak siedem, a nie więcej jak piętnaście liści. - Za mało źle, za dużo też niedobrze - mówią zgodnie Rogulscy.
Tłumaczą, że gdy liści jest za mało, to owoce nie nabiorą pożądanego aromatu. Jak ich będzie za dużo, nie dojrzeją, bo słońce nie dotrze, a i deszcz będzie „siedział” w nich za długo. - Wszystko to składa się na smak owoców. Gdy spełnimy warunki, mamy pewność, że będzie smak, aromat, soczystość, którą lubimy - tłumaczy pani Teresa.
Porzeczkowa nuta w winogronach
W winnicy ma jak w pudełeczku - krzaki wypielęgnowane, żadnych chwastów, wykoszona trwa. O każdym może opowiadać całą historię, skąd się wzięły, co lubią. Te bezpestkowe, tamte z delikatną nutą czarnej porzeczki, jeszcze inne, również porzeczkowe, tyle że w tonie tych czerwonych. Równe odstępy pomiędzy krzakami sprawiają, że rośliny przeplatają się.
Czuć zapach owoców, wystarczy się trochę pochylić. Jedne na sok, inne na wino, a wszystkie tak naprawdę, do pałaszowania. Prosto z krzaka. - Te brązowe plamki na owocach to nie ślad choroby ani psucia, ale... cukru - mówi dalej. Kosztujemy. Jedne lepsze od drugich. Z tymi sklepowymi nie mają się co równać. By można było zrobić z nich wino, powinny zostać na krzakach przynajmniej do końca października. Dobrze, by potraktował je przymrozek, taki nawet do kilku stopni poniżej zera. - Przepis na udany trunek? Cóż, jest jeden - mówi tajemniczo pan Janusz. - Dużo owoców, wielka beczka i mocne nogi. To tak w skrócie - dodaje.
Bez drożny i żadnych wspomagaczy
Rzecz bowiem cała sprowadza się do tego, że owoce udeptuje się, dopóki nie puszczą soku. Ten zlewa się następnie do drewnianych beczek albo sporych rozmiarów szklanego słoja. Kolejny etap to oczekiwanie na fermentację. Następnie znowu się go zlewa. I czeka aż wyklaruje. Żadnych drożdży, żadnego cukru, żadnych „wywoływaczy” fermentacji. Wszystko odbywa się tutaj w sposób absolutnie naturalny. - A potem to już tylko do butelek. Korkuje i kładzie. Wino ma leżakować. Dosłownie leżakować, na płasko - korek musi być stale mokry. Inaczej cały wysiłek pójdzie na marne - najpewniej do butelki dostanie się powietrze i wszystko się zepsuje - zaznacza pani Teresa.