Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Idą święta, a ja po 30 latach mam dom!

Maria Mazurek
Ryszard Gregotowicz: Jeśli miałbym coś zmienić w życiu, to sam początek. Ojciec był alkoholikiem, matula nie radziła sobie z wychowaniem dzieci, więc odebrano jej prawa rodzicielskie. Trafiłem do domu dziecka. To były najgorsze lata mojego życia. Taki miałem start: ani żadnej pomocy finansowej, ani autorytetów. Nikt nie pokazał mi, jak żyć...
Ryszard Gregotowicz: Jeśli miałbym coś zmienić w życiu, to sam początek. Ojciec był alkoholikiem, matula nie radziła sobie z wychowaniem dzieci, więc odebrano jej prawa rodzicielskie. Trafiłem do domu dziecka. To były najgorsze lata mojego życia. Taki miałem start: ani żadnej pomocy finansowej, ani autorytetów. Nikt nie pokazał mi, jak żyć... fot. Andrzej Banaś
Gdy ludzie mnie pytają, jakie mam marzenie, odpowiadam: przeżyć resztę życia godnie. Ryszard Gregotowicz zaczyna życie od nowa.

W centrach handlowych tłumy, przez które trudno się przecisnąć. Na ulicach ludzie gonią, żeby zdążyć wszystko załatwić przed świętami. Zirytowani, stojący w korkach kierowcy, z choinkami w bagażnikach, co chwile trąbią.

Ryszard patrzy na to wszystko z dystansem, nie do końca rozumiejąc, o co tym wszystkim ludziom chodzi. Po co się przez miesiąc denerwować, żeby na koniec zjeść z rodziną perfekcyjną kolację?

Ryszard Gregotowicz większość swojego 55-letniego życia spędził tułając się po klatkach schodowych i noclegowniach. Od kilku tygodni ma swój maleńki kąt. Nurtuje go jedna myśl - czy nie jest już za późno, by zaczynać od nowa?

Na razie siedzimy w jego maleńkim pokoju, w suterenie krakowskiej kamienicy. Łóżko przykryte pstrokatą pościelą, aneks kuchenny, szafa, kuchenka i stolik, na którym stoją, poukładane w rzędzie, słoiki z kawą, cukrem, solą. Skromnie, ale przytulnie. Od dwóch miesięcy to dla Ryszarda dom. Wcześniej, przez prawie 30 lat, nie miał swojego miejsca.

Nierówny start
Najpierw pojawia się obrzydzenie, zaraz potem - współczucie. Na koniec rozluźniająca myśl: ale przecież spieprzył sobie życie na własne życzenie, mnie to nie dotyczy.

Ludzie, widząc bezdomnych, powielają ten schemat. Często bezwiednie patrzą na nich w sposób wyrażający jednocześnie wstręt, litość i poczucie wyższości.

Ale rzadko ludziom przychodzi refleksja, że Bóg różnie rozdzielał talenty. I że większość z tych, którzy żyją na ulicy, żebrzą, jeżdżą z miasta do miasta, już od początku swojego życia była na to, w pewnym sensie, skazana.

Tak było w przypadku Ryszarda. Urodził się w Szczytnie. Ojciec był dobrym murarzem, ale też alkoholikiem. Gdy wracał z roboty, potrafił z wujkiem wypić po dziesięć, albo nawet więcej, setek wódki. Matula (jak mówi Ryszard o mamie) sama nie radziła sobie z jego wychowaniem.

Ryszard, gdy miał trzy lata, trafił do domu dziecka w Międzyrzecu Podlaskim. Całe jego życie nie było usłane różami, ale to był najgorszy czas.

- Wychowawczynie biły mnie pasem, sznurem, linijką. Poniżały. Wykorzystywały seksualnie. Karały, praktycznie za nic - opowiada. Twierdzi, że wybierały na swoje ofiary dzieci, których rodzice nie odwiedzali, nie interesowali się nimi. Te najbardziej bezbronne, które nie miały się komu poskarżyć.

Siedział tam, dopóki nie skończył 15 lat. Wtedy trafił do zakładu opiekuńczego. Nauka mu nie szła. Po podstawówce poszedł do zawodówki, na mechanikę maszyn rolnych. Gdy miał 18 lat, wyszedł z zakładu i musiał sobie radzić sam. Taki miał start: żadnej pomocy finansowej, żadnych autorytetów. Nikt go nie pokierował, nie pokazał, jak żyć.

Zamknięte koło
Po wyjściu z zakładu pojechał do matki. Okazało się, że żyje z innym mężczyzną. Nie potrafił się z nim dogadać. Szybko spakował manatki i pojechał w Polskę. To był ostatni raz, nie licząc pogrzebu matki, kiedy ją widział.

Te pierwsze lata po szkole nie były jeszcze tak złe. To żył na Śląsku, pracując na kopalni (mógł wtedy mieszkać w hotelu robotniczym), to zaczepił się na kolei pod Skierniewicami. Był nastawniczym - odpowiedzialna praca, nie piło się. Miał poczucie, że od niego zależy bezpieczeństwo innych. Duża rzecz.

Potem musiał iść na dwa lata do wojska. Wyszedł w 1987. I od tego czasu już nigdy, aż do teraz, nie miał swojego domu.

Nie znalazł też pracy. Szukał, ale łatwo nie było. Wkrótce zaczęła się transformacja ustrojowa, zmiany własnościowe, o robotę było coraz trudniej. Pomieszkiwał kątem po znajomych, trochę na klatkach, trochę na ulicy. W sezonie zimowym chodził od noclegowni do noclegowni.

Zaczął pić. Z prostego powodu: żeby zapomnieć. Wódka sprawiała, że choć na chwilę nie pamiętał o swoich problemach. O tym, że nikomu nie jest potrzebny, nie ma co robić, gdzie mieszkać.

Wreszcie - pił, bo nie było nic innego do roboty. Wszyscy wokół pili, takie jest środowisko ludzi ulicy.

Trudno było podnieść się z tego bagna.

Wypadek
Do Krakowa przyjechał kilkanaście lat temu, w poszukiwaniu lepszego życia. Myślał, że może znajdzie pracę.

Nie znalazł.

Znów zaczął się ten sam schemat: spanie po klatkach, zbieranie puszek, szukanie kolejnych miejsc, z których nie przegoni go Straż Miejska.

W 2011 roku miał poważny wypadek.

Z perspektywy czasu powie: który odmienił moje życie. Zniszczył zdrowie, ale też dał szansę, żeby odbić się od dna.

Zbierał na krakowskim Ruczaju puszki. Róg Torfowej i Kobierzyńskiej. Stanął akurat, bo zagadał się ze znajomym. Z ul. Torfowej wyjeżdżał taksówkarz, główną drogą jechał wóz policyjny. Taryfiarz wjechał w radiowóz, a ten nieszczęśliwie uderzył w Ryszarda.

Pamięta wielki huk i wielki ból. Półprzytomny leżał ponad dwa tygodnie na chirurgii przy ul. Kopernika. Miał złamane obie nogi, poważne uszkodzenia narządów wewnętrznych. Lekarze poskładali go, jak mogli. Ale do dziś w lewej nodze ma śrubę, a w prawej - martwicę.

Po wyjściu ze szpitala trafił do noclegowni przy ul. Makuszyńskiego. I tak tam leżał: jedna noga w gipsie, druga noga w gipsie, unieruchomiony.

Miał więc dużo czasu na przemyślenia. Zrobienie rachunku sumienia. Zastanowienie się, co dalej z życiem.

Poznał tam pielęgniarkę. Powiedziała, że w Krakowie, przy ul. Beliny Prażmowskiego, działa Fundacja Pomocy Poszkodowanym „Razem”, gdzie osoby po wypadkach komunikacyjnych mogą liczyć tam na pomoc, że oni mają prawników, którzy mogą postarać się o odszkodowanie.

- Mojemu mężowi - powiedziała pielęgniarka - w takiej sytuacji pomogli.

Nie liczył na wiele
Zgłosił się do fundacji, żeby uzyskać jakąś pomoc. Nie liczył na cuda, na to, że znajdzie tam przyjaciół, że odmieni swoje życie.

W ogóle w życiu miał tak, że na niewiele już liczył.

Jacek Gęga, wiceprezes zarządu: - Zaczęliśmy poznawać tego człowieka i im dłużej z nim rozmawialiśmy, tym bardziej jego historia nas fascynowała i tym bardziej, po ludzku, go lubiliśmy. Pan Ryszard zawsze miał trudniej, wciąż spotykały go tragedie. A mimo tego wciąż się nie poddawał, chciał walczyć o lepsze jutro. Jego życiorys to materiał na film.

Fundacji wprawdzie nie udało się wywalczyć dla pana Ryszarda odszkodowania, ale za to pomogli mu dużo bardziej. Pokój w suterenie, w którym mieszka pan Ryszard, należy właśnie do fundacji.

Dzięki nim uniknął też odsiadki w więzieniu.

W 2007 roku, jeszcze przed wypadkiem, Ryszard poznał pewnego człowieka, który zaoferował mu prosty układ: weźmie na bezdomnego pożyczkę, w sumie 20 tys. złotych, a w zamian zapłaci mu okrągły tysiąc. - Człowiek głupi był i potrzebował tego tysiąca - wspomina Ryszard.

Potem okazało się, że „znajomy” Ryszarda wykorzystał w ten sposób kilkanaście osób. Wszyscy zostali z długami i problemami z wymiarem sprawiedliwości. Prawnicy z fundacji wywalczyli przed sądem, by Ryszard nie szedł do więzienia. Lepszy suchy chleb na wolności niż posmarowany w więzieniu, mówi mężczyzna.

Dziś z 800-złotowego zasiłku, co miesiąc, powolutku, musi spłacać pożyczkę.

Czasem braknie mu do końca miesiąca, wtedy ludzie z fundacji wyciągają z własnego portfela jakiś grosz. Przede wszystkim zaś, mówi Ryszard, wreszcie ktoś o niego się troszczy.

Komuś na nim zależy.

I tak dzięki wypadkowi, w którym stracił zdrowie, zyskał dom i przyjaciół.

Marzenia
Idą święta, pan Ryszard obserwuje tych goniących po ulicach, denerwujących się ludzi i sam zastanawia się, czego jeszcze by chciał od życia.

Po pierwsze, żeby przeżyć ten czas, który mu został, godnie. Dobrze go wykorzystać. Może nie jest jeszcze za późno, żeby zacząć żyć tak, jak należy.

Chciałby iść wreszcie, po tylu latach, do pracy. Nie dlatego, że specjalnie brakuje mu pieniędzy - gdy ktoś trafia z ulicy do ogrzewanego mieszkania, dostaje nagle zasiłek, nie chodzi głodny, może wyspać się w łóżku i umyć w ciepłej wodzie, to jest w siódmym niebie.

Ale chciałby, zamiast siedzieć bezużytecznie całe dnie w domu, robić coś pożytecznego dla innych. Z dwoma niesprawnymi nogami i chorym sercem trudno o robotę, ale może w jakiejś stróżówce daliby mu szansę?

Jak sobie myśli o świętach to właśnie takie jest jego największe marzenie. Czuć się potrzebnym, pracować i dalej mieć ten dach nad głową.

- Jakby pan miał przeżyć swoje życie jeszcze raz, to co by pan zmienił? - pytam.

- Początek. Sam początek.

Ryszard Gregotowicz: Jeśli miałbym coś zmienić w życiu, to sam początek. Ojciec był alkoholikiem, matula nie radziła sobie z wychowaniem dzieci, więc odebrano jej prawa rodzicielskie. Trafiłem do domu dziecka. To były najgorsze lata mojego życia. Taki miałem start: ani żadnej pomocy finansowej, ani autorytetów. Nikt nie pokazał mi, jak żyć...

***

Fundacja Pomocy Poszkodowanym Razem
Fundacja udziela pomocy osobom pokrzywdzonym w wyniku przestępstw, wypadków komunikacyjnych, błędów medycznych i błędów w sztuce prawniczej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska