Trzeba się poddać koszmarowi, wytrzymać o jajkach, gotowanych kurczakach, kabanosach z łososia i chudych mięsach, które na co dzień są dobre, ale po trzech dniach na wyłączność - jak różaniec w radio: nie do zniesienia.
Sytuacja polityczna, kursy walut, niezapłacone rachunki, wszystko to ustępuje fundamentalnemu pytaniu: kiedy będę mógł zjeść jabłko.
Wiem, że za 60 dni, ale to nic nie zmienia. Nadal nie wiem, ile to 60 dni. Ile tysięcy razy będę marzył o perwersyjnych zestawieniach. Ciastko tzw. „Cycki Murzynki” posmarowane dżemem, wielki, sterczący ogórek (warzyw nie wolno), rozgnieciona w ustach soczysta brzoskwinia, lizane bez końca i bez opamiętania śmietankowe lody.
To problem - znaleźć do jedzenia cokolwiek. Np. w małych sklepach są tylko cztery dozwolone rzeczy: tuńczyk w sosie własnym, cola light, biały serek zero tłuszczu i fatalny, wędzony filet z pstrąga, której to ryby już szczerze nienawidzę, tak jak i pozostałych ryb, szczególnie tych na parze.
Jedną rzecz mogę spożywać bez ograniczeń: tatara, tylko że jest on potwornie drogi, trzeba go brać bez wódki, a przygotowanie go zajmuje więcej niż sama dieta.
Tak więc będę sobie teraz narzekał, będę chudł zanurzony w nieszczęściu, a wy żyjcie sobie i jedzcie, co wam się podoba, bądźcie grubi i szczęśliwi. Nienawidzę Was za to, że zjedzenie chrupiącej bułki uważacie za coś zwyczajnego.