https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kariera milionera

Marek Lubaś-Harny
Dziś Grzegorz Hajdarowicz to właściciel małego imperium prasowego. Zajmuje się wydawaniem Przekroju i Sukcesu
Dziś Grzegorz Hajdarowicz to właściciel małego imperium prasowego. Zajmuje się wydawaniem Przekroju i Sukcesu Marcin Makówka
O Grzegorzu Hajdarowiczu zadymiarzu, który rzucał butelkami z benzyną w ZOMO, a po wielu latach został szanowanym w kraju biznesmenem i doszedł do dużych pieniędzy - pisze Marek Lubaś-Harny

Grzegorz Hajdarowicz nigdy nie stracił na tym, że kupował upadający biznes. Co więcej, jeszcze na tym zarobił. I to dużo. Czy tak samo będzie z "Przekrojem"? W każdym razie tygodnik już coś wygrał. I to coś bezcennego, bo darmową promocję.

Gdyby kupił go jakiś Murdoch czy inny Springer, psa z kulawą nogą by to nie zainteresowało. Co drugi dzień ktoś w Polsce sprzedaje i kupuje gazety, łączy je, dzieli, likwiduje i prawie nikt tego nawet nie zauważa. Ot, pojawi się wzmianka w branżowym periodyku i tyle.

O tym, że Hajdarowicz kupił "Przekrój", piszą wszyscy.
- Rzeczywiście, zainteresowanie jest duże - przyznaje. - Wszyscy się zastanawiają, czy mi się uda. A ja jestem tak skonstruowany, że sobie nie wyobrażam, aby się mogło nie udać.
Kim jest Grzegorz Hajdarowicz, że tak bezwstydnie manifestuje wiarę w siebie?

Precz z komuną!
W jego biznesach naprawdę niełatwo się zorientować. Spółka matka, a właściwie już babcia, obrosła w spółki córki, spółki wnuczki... Spółki, które inwestują w inne spółki, a nad nimi jest cały kontrolowany przez Hajdarowicza Narodowy Fundusz Inwestycyjny Jupiter. Człowiek zachodzi w głowę, jak taką skomplikowaną strukturę można ogarnąć rozumem, a co dopiero panować nad nią, nie pogubić się i jeszcze wyjść na swoje.

- Nie każdy może być muzykiem, nie każdy może być malarzem, do biznesu też chyba trzeba się urodzić - mówi ze skromnym uśmiechem. - Miałem piętnaście lat, kiedy pierwszy raz wziąłem od babci jakieś używane ciuchy i pojechałem na targ w Jaśle. Pochodzę z rodziny, która w czasie wojny straciła wszystko, rodzice uczyli mnie, że trzeba sobie radzić. Chłopak w tym wieku ma swoje potrzeby, więc postanowiłem jakieś parę groszy zarobić. W ciągu paru godzin sprzedałem wszystko. Wtedy zrozumiałem, że mam do tego talent.

Czasy były jednak dla biznesu niełaskawe, więc ze złości został zadymiarzem. A może z wybujałego temperamentu. Jedno zresztą drugiego nie wyklucza, a do tego jeszcze rodzinne tradycje, jakaś legenda o dziadku, który uciekł z domu do Legionów. Dało to mieszankę, która młodego Hajdarowicza pchnęła do opozycji. Do Solidarności nie poszedł, wydała mu się za mało radykalna. Bardziej odpowiadało mu myślenie KPN.

- To prawda, że takich młodych i narwanych, jak ja, KPN pociągała, bo była bardziej bojowa - opowiada.
A on walczył z komuną w każdy możliwy sposób. Nie tylko pokojowy. Przyznaje się nawet do rzucania koktajlami Mołotowa w transportery ZOMO. Tyle że koktajle były niefachowe, więc się nie zapaliły.

Planował też z kolegami podłożenie ładunków pod milicyjne samochody przy kasynie, w którym zomowcy balowali po akcjach. Wysadzili nawet na próbę osiedlową piaskownicę. Jednak do akcji w końcu nie doszło, przestraszyli się, że mógłby ucierpieć ktoś przypadkowy. - Trzeba pamiętać, że wtedy nie były to bezkarne wygłupy - przypomina. - Za Solidarność dawali rok, a za KPN trzy lata. Za Solidarność pięć razy pałą, za KPN dwadzieścia.
Skok w głęboką wodę
Jakkolwiek mogłoby się to dzisiaj wydawać zaskakujące, Hajdarowicz jako działacz nielegalnej partii Leszka Moczulskiego nabierał doświadczenia nie tylko w zadymiarstwie, ale także w biznesie.
- W latach 80. prowadziłem działalność gospodarczą KPN, różne wydawnictwa, znaczki i tak dalej. I muszę powiedzieć, że choć konspiracyjne warunki łatwe nie były, pieniędzy nigdy nie brakowało - wspomina bez fałszywej skromności.

- Tylko nie chciałbym, żeby ktoś pomyślał, że moja młodość upłynęła na działalności w podziemiu, że chcę się kreować na kombatanta. Byłem normalnym młodym facetem, może trochę bardziej zakręconym niż inni. Nie darmo wśród zadymiarzy miałem ksywę Punk, nosiłem łańcuch, żyletę w uchu, słuchałem namiętnie Sex Pistolsów, Clasha i Brygady Kryzys. Aż się wierzyć nie chce, jak znajdował czas i energię na każdą taką aktywność.

Bo oprócz rzucania niefachowymi koktajlami w milicyjne skoty, we wczesnej młodości ukończył jeszcze studia politologiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, choć zaczął od prawa. I przywiózł z USA 6,5 tysiąca dolarów.

Dzieląc los tysięcy polskich zarobkowych emigrantów, pracował, jak sam opowiada, na trzech etatach. Rano w supermarkecie, po południu w barze, a wieczorami jako tłumacz polskiego biznesmena. Była to niezła szkoła przedsiębiorczości. Doświadczenia przydały się po powrocie do kraju. Choć wcale nie od razu był pewien, jaką drogą pójdzie.

Zainteresowania miał rozległe. W roku 1989 wystartował nawet w wyborach do Sejmu "kontraktowego", zabrakło mu trochę głosów, wciąż jednak ciągnęło go w tę stronę. - Na początku lat 90. zostałem w Krakowie radnym z listy KPN, równocześnie pracowałem w "Depeszy" - opowiada.

- Zastanawiałem się intensywnie, co dalej zrobić ze swoim życiem, bo widziałem, że czas mi ucieka. Czy pójść w dziennikarstwo, czy w politykę, a może zostać na UJ, bo taką propozycję też miałem.

Najbardziej jednak kusiło mnie, by założyć firmę. Miałem zaoszczędzone dolary ze Stanów. Nie było tego tak wiele, ale w tamtych warunkach na początek wystarczało. Postanowiłem skoczyć do głębokiej wody.
Wziął wspólnika, kupili dwa busy i zaczęli rozwozić po Polsce preparat Tołpy. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Dziś mało kto o tym pamięta, ale wówczas wyciąg z torfu uważany był za cudowny lek na nowotwory. Po wynalazek wrocławskiego uczonego ustawiały się kolejki.

- W krótkim czasie rzeczywiście zrobiliśmy kolosalne pieniądze - wspomina biznesmen. Szczęście trwało krótko. Pewien profesor, przyciśnięty w telewizji przez młodą dziennikarkę, przejęzyczył się i zamiast potwierdzić, że preparat ma działanie przeciwrakowe, powiedział, że rakotwórcze. Następnego dnia nikt nie chciał już lekarstwa Tołpy kupować. Pierwszy skok do głębokiej wody o mało nie zakończył się utonięciem.
Kasa to nie wszystko
Kto inny zastanowiłby się pewnie, czy jednak nie wrócić na uczelnię, do polityki albo dziennikarstwa. Hajdarowicz postanowił dać sobie drugą szansę w biznesie.

- Czułem, że mimo naszej porażki handel lekami w Polsce to nie jest zły pomysł - mówi. Rynek leków był wygłodniały i panował na nim chaos. W obumierającym Peweksie przy ul. Królewskiej w Krakowie kupował geriavit w detalu, przewoził kilkaset metrów do swego magazynu i sprzedawał w hurcie o połowę drożej. A i tak jeszcze o 20 procent taniej niż w Cefarmie.

Czasy transformacji ustrojowej sprzyjały ludziom, którzy nie bali się działać niekonwencjonalnie, dostrzegali możliwości tam, gdzie inni ich nawet nie przeczuwali. Hajdarowicz nabierał rozmachu, grał o coraz wyższe stawki. Kupował upadające przedsiębiorstwa, uzdrawiał je i odsprzedawał z zyskiem w całości albo w częściach. Nie wszystkim się to podobało, mówiono, że wykorzystuje trudną sytuację państwowych firm i luki w prawie.

- Kupowałem firmy, których nikt nie chciał - mówi. - Ludzie pukali się w czoło: Człowieku, co ty robisz, przecież to absolutny trup. A ja wychodziłem z założenia, że nie ma firmy, której nie można uzdrowić. Oczywiście, leczenie zawsze boli. Czasem trzeba zwolnić połowę pracowników, żeby ocalić pracę dla drugiej połowy. To nigdy nie jest łatwe.

Z roku na rok jego wielobranżowe imperium rosło. Miał fabryki mebli, firmę pogłębiarkową na Wybrzeżu (26 jednostek pływających), a w Krakowie kilka przedsiębiorstw z długą tradycją, Spomasz, KFAP.
W Kazachstanie zbudował największy w tym kraju pirs naftowy na Morzu Kaspijskim.

Wszedł w branżę budowlaną. Poprzez swe Krakowskie Centrum Inwestycyjne jest właścicielem wielu cennych nieruchomości w centrum Krakowa. Kupił NFI Jupiter i spore pakiety różnych spółek giełdowych. W szczytowym okresie należące do niego firmy zatrudniały 2500 pracowników.

Coraz bardziej jednak zniechęcał go brak klimatu dla polskiego biznesu w Polsce. Miewał kłopoty z urzędem skarbowym. Wybronił się od zarzutów, ale uznał, że nie warto się kopać z koniem.
- Zauważyłem, że w Szczecinie, gdzie uratowałem miejsca pracy, jestem traktowany jak intruz. Gdybym był Niemcem, to co innego - opowiada.

Decydującym sygnałem alarmowym okazała się nagła śmierć Mariusza Łukasiewicza, założyciela Lukas Banku. - Miał tyle lat, co ja teraz - mówi Hajdarowicz. - Odebrałem to jako znak, że trzeba zwolnić. Drugiego domu nie potrzebuję, drugiego hummera też nie, drugiego obiadu nie zjem, bo nadal chcę być szczupły. Może mniej zarobię, ale będę miał czas dla dzieci, na wyjście z żoną do kina, na sporty ekstremalne. Na życie.

Tak narodził się nowy Grzegorz Hajdarowicz, pasjonat snowboardu i kitesurfingu, czyli pływania na desce z latawcem, producent filmowy, a ostatnio także właściciel małego imperium prasowego. Człowiek, który nie tylko zarabia pieniądze, ale także realizuje za nie własne pasje i marzenia młodości.

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska