https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Krakowski piosenkarz Koko Die: Prawdziwa i odkrywcza muzyka powstaje w podziemiu

Paweł Gzyl
Koko Die
Koko Die Olga Kucharska
"Cod Liver Oil, Garlic and Wine" to tytuł nowej płyty krakowskiego wokalisty Konrada Nikiela, który występuje pod pseudonimem Koko Die. Rozmawialiśmy z nim o tym, czym inspiruje się, tworząc swe melancholijne piosenki.

- Jesteś basistą popularnego krakowskiego zespołu Clock Machine. Co sprawiło, że zdecydowałeś się na rozpoczęcie solowej kariery?

- Gram na wielu instrumentach, ale to bas jest tym, który opanowałem najlepiej. A jeśli chodzi o rozpoczęcie solowej działalności - w zespole zawsze trzeba iść na ustępstwa i uczyć się, w jaki sposób dochodzić do kompromisów. U nas zawsze panowała demokracja, więc czasem musiałem akceptować, że moje pomysły nie zawsze spotykały się z entuzjazmem kolegów. W solowym projekcie można pozwolić sobie na pełną swobodę i dowolność, co sprawia, że człowiek odpuszcza wycieczki ego w przypadku pracy w zespole. Rzeczywiście jest tak, że najlepiej czuję się w tym momencie życia, kiedy mogę zarówno pracować sam, jak i z przyjaciółmi. Dzięki temu zaspokajam wszystkie swoje twórcze potrzeby.

- Występujesz pod tajemniczym pseudonimem Koko Die. Skąd się on wziął i co oznacza?

- Kiedy moja młodsza siostra była malutka, nie potrafiła wypowiedzieć mojego pełnego imienia i skracała je do słowa „koko”. Potem rodzina i przyjaciele zaczęli mnie tak nazywać i zostało tak do dzisiaj. Na etapie rozpoczęcia solowej działalności czułem, że początek nowego etapu jest dla mnie równocześnie końcem jakiegoś innego fragmentu mojego życia - stąd wzięło się angielskie słowo „die” – „umrzeć”. Chciałem dać odejść staremu „ja” i zacząć coś totalnie nowego.

- Zadebiutowałeś w zeszłym roku płytą „Some Of Your Pain”. Jesteś zadowolony z jej przyjęcia?

- Będąc na scenie od lat, człowiek chyba przestaje tak mocno przejmować się odbiorem swojej twórczości. Staram się po prostu robić taką muzykę, jakiej sam bym słuchał, wypuszczać ją w świat i robić kolejne rzeczy. Żyć teraźniejszością, zamiast ciągle myśleć o przeszłości. Na pewno jestem zadowolony z tego, co zawarłem na tym albumie. Cieszę się, że z każdą kolejną płytą jestem coraz lepszym muzykiem, potrafię tworzyć z większą lekkością i swobodą, a także coraz mniej przejmuję się tym, czy posłucha mnie 10 czy 10 tysięcy osób. W sztuce liczy się dla mnie szczerość.

- Wystąpiłeś na festiwalu Great September i na Męskim Graniu. Twoje intymne piosenki sprawdzają się podczas takich dużych imprez?

- To ciekawe, bo mam wrażenie, że te piosenki całkiem nieźle sprawdzają się zarówno na większych festiwalach, jak i podczas mniejszych, bardziej intymnych koncertów. Bardzo lubię obie formy występów i mam nadzieję, że zawsze będę mógł robić obie rzeczy. Ogólnie w swojej muzyce staram się łączyć względy intelektualne i estetyczne w harmonijną całość – tak, aby słuchacz skupiając się, mógł wydobyć z niej jakąś głęboką myśl, ale żeby równie dobrze mógł posłuchać tych piosenek przygotowując obiad i po prostu dobrze się bawić.

- Udało ci się tą pierwszą płytą zdobyć własnych fanów?

- Mam wrażenie, że o wiele łatwiej jest startować z solowym projektem, będąc już w jakiś sposób rozpoznawalnym muzykiem, dzięki działalności w innych zespołach. Chociaż mam wrażenie, że moja autorska muzyka jest pewnie inna od tego, co wcześniej współtworzyłem w różnych ekipach. Myślę, że słucha jej więc trochę inna grupa odbiorców, ale część słuchaczy moich wcześniejszych projektów też sprawdza, co robię solowo i wspiera mnie od lat. Mocno to doceniam i cieszę się, że ludzie w dzisiejszych czasach mają na tyle otwarte głowy, żeby sprawdzać każdą muzykę i eksplorować różne stylistyki.

- Szybko się uwinąłeś z drugą płytą. Zamieściłeś na niej piosenki, które miałeś już wcześniej gotowe w szufladzie?

- Cała płyta powstała od podstaw w studiu. Zaczęliśmy nad nią pracę z Radkiem Baranowskim od improwizacji. Część muzyki zaproponował on, część wyimprowizowałem ja, grając w nocy na różnych instrumentach, a potem pracowaliśmy razem na tych pomysłach, budując coś wspólnie w studiu. Teksty powstawały natomiast głównie w pociągach.

- Jak poznaliście się z Radkiem?

- To było jakoś w 2017 roku, kiedy zespół Radka - Frankenstein Children - supportował nas na trasie koncertowej. Od samego początku czułem, że super się dogadujemy. Zawsze podziwiałem też jego kunszt gitarowy, kompozytorski i producencki. Cieszę się, że w końcu udało nam się podziałać razem.

emisja bez ograniczeń wiekowych

- Skąd w tytule nowej płyty czosnek, tran i wino?

- Jest to fragment tekstu piosenki „To Be Alone (But Not So Lonely)”. Mówi ona o uczeniu się samodzielnego życia bez poczucia samotności. Czosnek i tran symbolizują coś zdrowego, a wino - coś niezbyt korzystnego dla naszego zdrowia. Ta fraza jest hymnem niekonsekwencji współczesnego człowieka. Ludzie w dzisiejszych czasach mają tendencję do chwalenia się swoim zdrowym trybem życia: chodzą na siłownię, dbają o suplementację witamin i medytują, a potem w weekend niweczą te starania alkoholem i innymi używkami. Każdy w jakimś aspekcie jest niekonsekwentny i warto o tym pamiętać, obserwując w mediach społecznościowych idealne życie znanych ludzi.

- Piosenki z „Cod Liver Oil, Garlic and Wine” to nowoczesne R&B o elektronicznym brzmieniu. Jesteś fanem Justina Timberlake’a i Jamesa Blake’a?

- Bardzo lubiłem muzykę Justina, kiedy byłem dzieckiem - dzięki niemu zacząłem też śledzić to, co tworzyli producenci z nim współpracujący, czyli Pharell Williams i Timbaland. Będąc nastolatkiem, odkryłem muzykę Radiohead i myślę, że trafiłem na muzyka Jamesa Blake’a właśnie dzięki nim. Bardzo mi imponują artyści szukający swojego własnego brzmienia. Tacy, którzy nie sugerują się panującymi trendami, a wręcz sami je tworzą. Nie widzę sensu innej drogi.

- Dużo w twojej muzyce nostalgii i melancholii. To wynika z twojej introwertycznej osobowości?

- Od zawsze potrzebowałem wiele czasu dla siebie. Stąd większość relacji międzyludzkich była dla mnie sporym wydatkiem energetycznym. Kiedy człowiek spędza sporo czasu w samotności, to pojawia się więcej przemyśleń. Jestem wdzięczny losowi, że w swoim życiu trafiłem na ludzi, którzy to rozumieją, albo mają podobnie. Dzięki temu dajemy sobie przestrzeń i obecność w zależności od naszych potrzeb.

- Od początku solowej kariery śpiewasz po angielsku. To zawęża czy poszerza grono twoich odbiorców?

- Wybór języka nigdy nie był dla mnie kwestią przemyśleń natury biznesowej. Po latach dostrzegłem, że mój głos po prostu lepiej brzmi, kiedy śpiewam po angielsku. To była kwestia stricte estetyczna - jak wybór czy zagrać solówkę w danym utworze na gitarze, czy trąbce. Polecam każdemu twórcy zajrzeć w głąb siebie i zastanowić się w czym jesteśmy najlepsi i zacząć to robić w taki sposób, żeby skorzystać ze swoich predyspozycji czy talentów. Jeśli od początku myślimy tylko o sukcesie i o tym, żeby słuchały nas miliony ludzi, zabieramy sobie całą radość z bycia w procesie.

- Mieszkasz i tworzysz w Krakowie. To miasto ma jakiś wpływ na twoją twórczość?

- To co nas otacza, co jemy, jaki mamy klimat, ludzie wokół - wszystko to ma ogromny wpływ na to, jak się wyrażamy i jaki jest nasz późniejszy wkład w świat. Kraków jest bardzo inspirującym miejscem. Spotkałem tu piękno, brzydotę, ludzi wspaniałych i będących w swoim gorszym momencie życia. Wszytko to jest w mojej muzyce. Ale jest w niej też sporo wpływów spoza mojego najbliższego otoczenia - Marka Aureliusza, Haruki Murakamiego, chińskiej muzyki alternatywnej i zatłoczonego Tokio. Taki jest urok naszych czasów, że możemy obcować z dorobkiem wszystkich minionych epok i miejsc na kuli ziemskiej.

- Masz już na tyle fanów, by wyruszyć we własną klubową trasę, promującą nową płytę?

- Sytuacja w branży muzycznej w ostatnich latach bardzo się zmieniła i jak kilka lat temu nawet alternatywni artyści mogli grać koncerty, wynajmując samodzielnie kluby i wychodząc na swoje, tak w tym momencie bardzo często, jeśli nie sprowadzi się na koncert 300-400 osób, trudno pozwolić sobie na zorganizowanie wydarzenia. Dużo mówi się o sukcesach polskiej muzyki, ale mam wrażenie, że wzrost branży i jej coraz mocniejsza komercjalizacja dzieje się kosztem mniejszych twórców, tworzących często ciekawe i nietuzinkowe rzeczy. Dokładnie tak samo jak w innych gałęziach działalności - monopol jednego dużego gracza zabija samodzielne, mniejsze podmioty. Mam nadzieję, że ta sytuacja w końcu się ludziom przeje i znajdzie się z powrotem więcej miejsca dla sztuki niezależnej. Najczęściej właśnie tam dzieją się rzeczy najciekawsze artystycznie, wyznaczające nowe kierunki, które po latach przyjmują twórcy mainstreamowi, przypisując sobie zasługi za ich popularyzację. Prawdziwa i odkrywcza muzyka jest właśnie w podziemiu. Jest w tym niewątpliwy urok, ale bez wsparcia ze strony słuchaczy, mediów, państwa i miejskich podmiotów, nie będzie ona mogła się rozwijać. Mam nadzieję, że zrozumiemy to zanim będzie za późno.

Wideo
Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska