- W 2025 roku minie 30 lat od rozpoczęcia działalności przez Poluzjantów. Kiedy zakładaliście grupę na studiach w 1995 roku, spodziewaliście się, że przetrwa aż 30 lat?
- Nie. Z tym, że ja nie byłem przy zakładaniu grupy. Dołączyłem do niej w 1996 roku, kiedy dostałem się na studia do Katowic. Koledzy grali wtedy instrumentalnego jazz-rocka i szukali nowego pomysłu na swoją muzykę. Myśleli, żeby pograć piosenki, które ktoś by pośpiewał. Wtedy ja się nawinąłem i tak zaczęła się moja współpraca z Poluzjantami. Potem tyle mieliśmy przygód na przestrzeni lat, że wydawało się, iż ten zespół już dawno powinien zakończyć działalność. Zawsze, im bardziej mamy rozbuchane plany, tym mocniej nas życie bije po łapach. To przedziwna grupa, która ma bardzo ciekawą historię.
- W 2015 roku zawiesiliście działalność po śmierci waszego gitarzysty - Przemka Maciołka. Nie widzieliście sensu w pracy bez niego?
- Przemek odszedł bardzo niespodziewanie. Choroba, na którą zapadł, była bardzo ciężka i agresywna. Przemek trafił do szpitala w sierpniu 2015 roku i nawet nie zdążył pojechać z nami na pierwsze warsztaty zespołowe PoluZONE do Jaworzna. A w listopadzie odbył się już pogrzeb. To był dla nas tak potężny cios, że nie potrafiliśmy sobie z nim poradzić. Tym bardziej, że chwilę wcześniej przeżyliśmy euforię podczas powstawania materiału na czwartą płytę, bo po raz pierwszy odbyło się ono na zupełnie innych zasadach, popularnych wśród innych zespołów, ale nieznanych nam. Wcześniej przynosiłem gotowe piosenki i potem osiągaliśmy kompromis, pracując nad moim materiałem muzycznym. Tym razem postawiliśmy na granie na zasadzie jam session.
- Co was skłoniło do tej zmiany sposobu pracy?
- Moja wielka potrzeba. Chciałem osobno robić swoje rzeczy solowe, a osobno te z Poluzjantami. Poza tym czułem, że każdy z zespołu rozwinął się bardzo muzycznie i poszedł w nieco innym kierunku. Uznałem więc, że grzechem byłoby nie skorzystać z tego, co mu w sercu gra. To wynikło z bardzo prozaicznych sytuacji, jak rozmowa po koncercie w hotelu, podczas której analizowaliśmy przez godzinę najnowszą płytę Foo Fighters. A przecież muzyka Foo Fighters leży daleko od muzyki Poluzjantów. Albo przesłuchiwanie playlisty naszego basisty, Piotra Żaczka, na której znajdowały się głównie utwory ludowe z Bułgarii. (śmiech) Słysząc, że koledzy interesują się tak różnymi rzeczami i siedzi to w ich muzycznym DNA w tym danym momencie życia, uznałem, że niewykorzystanie tego byłoby błędem. Próba scedowania odpowiedzialności kompozytorskiej na jednej postaci w zespole – czyli na mnie – byłaby niekorzystna dla każdej ze stron. Postawiłem więc w pewnym momencie ultimatum: albo zaczniemy się spotykać i grać razem, albo to dla mnie dłużej nie ma sensu.
- I co się stało?
- Pojechaliśmy z Przemkiem Maciołkiem do Poznania do studia naszego klawiszowca, Marcina Górnego i siedliśmy tam we trzech nad przysłowiową białą kartką papieru. Wstawaliśmy rano, robiliśmy śniadanie, potem piliśmy kawkę, chwytaliśmy za instrumenty, programowaliśmy jakieś proste bębny i na koniec każdego dnia mieliśmy gotowy nowy utwór. Teraz trzy z tych kompozycji znalazły się na płycie – do tego z oryginalnymi gitarami, które Przemek wtedy nagrał. To właściwie był brudnopis, ale stwierdziliśmy, że ma dla nas tak potężną wartość, że zdecydowaliśmy się wykorzystać te dźwięki. Bardzo nam bowiem zależało, aby Przemek zabrzmiał na tym albumie.
- Siedem lat po śmierci waszego gitarzysty wznowiliście działalność w 2022 roku. Co o tym zdecydowało?
- Pewne próby podejmowaliśmy już wcześniej. Rok po śmierci Przemka zagraliśmy jeden koncert, ale był on dla nas ciężkim przeżyciem duchowym. Brak jego obecności na scenie sprawił, że nie czuliśmy w ogóle przyjemności z tego występu. Z grania muzyki, a tym bardziej ze śpiewania, bo ciężko było mi śpiewać z uśmiechem na ustach „Nie ma nas/ Na żadnym rogu ulic mieście”. Popatrzyliśmy więc sobie szczerze w oczy po tym koncercie i uznaliśmy, że musimy sobie zrobić przerwę. Ta przerwa miała być krótsza. W 2020 roku chcieliśmy świętować dwudziestolecie wydania pierwszej płyty. Mieliśmy zaplanowany w grudniu duży koncert na warszawskim Torwarze, a w marcu wybuchła pandemia, musieliśmy więc te plany schować do szuflady. Potem w 2022 roku, kiedy pojawiła się propozycja występu na pierwszej edycji Jazz Around Festivalu, jak tylko zgodziliśmy się na występ, to wybuchła wojna w Ukrainie. Dlatego mieliśmy przez pewien czas poczucie, że co ten zespół nie zaplanuje, to świat pokazuje, że nasze plany możemy sobie wsadzić do kieszeni.
- Ostatecznie wracacie teraz na dobre z nową płytą – „4P”. To wasze pożegnanie z Przemkiem?
- Tak. Po tym pierwszym spotkaniu w naszym trzyosobowym składzie w Poznaniu, byliśmy na tyle podekscytowani tą sytuacją, że nasz perkusista, Robert Luty, zaczął organizować nam takie kilkudniowe wyjazdy. Znalazł pod Warszawą we wsi Załuski małe studio nagrań, które powstało w jakiejś stodole. I zaczęliśmy sobie tam jeździć bez żadnych specjalnych założeń, po prostu po to, żeby pomuzykować i zobaczyć, co nam z tego wyjdzie. Każdy z nas w pewnym nie ustalonym żadnym harmonogramem momencie siadał do instrumentu i zaczynał coś grać, potem siadał drugi i trzeci. W ten sposób powstawały fajne zalążki pomysłów, które po kilku takich parodniowych sesjach zebraliśmy do kupy, a ja ubrałem je w formy piosenkowe. Potem Janusz Onufrowicz napisał do nich teksty – i mieliśmy gotowy materiał na płytę, która okazała się być bardzo organiczna i naturalna, bo będącą wypadkową tego, co komu w duszy grało.
- Generalnie to nadal jazz, soul i funk wpisane w formę popowej piosenki. Momentami robi się jednak mocno rockowo. To efekt tego słuchania Foo Fighters?
- Tak. To był ten pazur, który gdzieś tam tkwił w Robercie Lutym i objawił się w chęci pogrania takich ostrzejszych rzeczy. Zresztą każdy z tych utworów ma taki naturalny przebieg. Przemek był zachwycony tymi piosenkami i mówił o nich, że to są „samograje”. Te utwory są proste, ale nie prostackie i każdy z nich ma jakiś fajny twist. Ta praca była dla nas tak budująca i dająca nadzieję na stworzenie czegoś fajnego, że byliśmy bardzo podekscytowani tym, że jesienią 2015 roku spotkamy się w studio i zaczniemy tę płytę rejestrować. Ale kiedy tylko te plany się skrystalizowały, okazało się, że życie pisze zupełnie inny scenariusz. Dlatego ten album ukazuje się dopiero teraz.
- Płytę promuje piosenka „Kowbojski”, która właściwie utrzymana jest w stylu country. Skąd pomysł na taki skok w bok?
- Nagrywając tę płytę nic nie kalkulowaliśmy i nie zakładaliśmy żadnej stylistyki. I kiedy ta melodia pojawiła się w mojej głowie, stwierdziliśmy, że chcemy nagrać taką piosenkę. Wszyscy jesteśmy dojrzałymi facetami, nasiąkniętymi różnymi gatunkami, że możemy nagrać, co tylko chcemy. Po co wywracać stół z dobrym jedzeniem? Może to nie są potrawy, do których jesteśmy przyzwyczajeni na co dzień, ale nadal są smaczne! (śmiech)
- Wspomniałeś, że teksty do tych piosenek napisał jak zwykle Janusz Onufrowicz, który współpracuje z wami od początku. Co sprawia, że tak dobrze śpiewa ci się jego słowa?
- Kolegujemy się od początku mojej obecności w Poluzjantach. Janusz był tym, który odważnie podjął się napisania tekstów do wymyślanych przez nas karkołomnych melodii i podziałów rytmicznych. I okazało się, że robi to bardzo szybko: podchodzi do materii słownej z taką samą łatwością, jak ja do muzycznej. Kiedy spotkały się dwie takie osobowości, musiało z tego powstać coś ciekawego. Ja uznałem, że nie pokuszę się o pisanie dla nas tekstów, widząc kogoś, kto ma taką lekkość do posługiwania się językiem polskim. U mnie to byłby mozół, jak dla niego kopaniem węgla byłoby pisanie muzyki. Każdy powinien zdawać sobie sprawę ze swoich atutów i sensownie je wykorzystywać. Tak się stało z Januszem – on pisze słowa, z którymi jestem w stanie się identyfikować. Opowiada takie historie, które nawet, jeśli mi się nie przytrafiły, to umiem się w nie wczuć. Dlatego dzisiaj jest piątym członkiem zespołu – co prawda nieobecnym na scenie, ale obecnym w słowach każdej naszej piosenki. Tylu ludzi w Polsce utożsamia się z tymi jego tekstami, że są one nieodłącznym składnikiem muzyki Poluzjantów.
- Teksty z „4P” niosą gorzkie refleksje faceta po przejściach, który nie ma już złudzeń, ale gdzieś na dnie jego serca tli się nadzieja na lepsze jutro. Utożsamiasz się z tym?
- To trochę taka sytuacja, jak kogoś, kto chce przejść przez ulicę, ale widzi, że już się pali czerwone światło. Zdaje więc sobie sprawę, że nie zdąży przebiec, ale ma nadzieję, że za chwilę znów zapali się zielone i w końcu uda mu się przejść na drugą stronę. Podejmuję więc tę próbę, bo optymizm w nim nie gaśnie. (śmiech) „4P” to dojrzała płyta – zarówno muzycznie, jak i tekstowo.
- Wrócicie teraz na scenę i posłuchamy piosenek z nowego albumu na żywo?
- Absolutnie tak. Mamy w planach trasę koncertową w 2025 roku. Podejrzewam, że będziemy grać późną wiosną, bo w marcu ja zaczynam trasę, promującą mój nowy solowy album. To taka klęska urodzaju: te dwa projekty pojawiają się niemal równolegle. Tak to się poskładało. Tym razem, pamiętając, że w naszym przypadku planowanie kończy się nieplanowaną katastrofą, stwierdziliśmy, że co wyjdzie, to wyjdzie i będziemy się z ludźmi dzielić owocami pracy na bieżąco.
- „4P” zamyka pewien rozdział działalności Poluzjantów, ale też otwiera nowy. Jaki on będzie?
- Nie wiemy tego. Takie podejście wpisuje się w to, co przed chwilą powiedziałem. Zaniechaliśmy dalekosiężnego planowania. Przede wszystkim położyliśmy nacisk na to, aby płyta „4P” ujrzała światło dzienne. To przede wszystkim zasługa naszego menedżera Arka Kosa, który doprowadził tę sprawę do szczęśliwego finału. Teraz mamy zaplanowaną trasę koncertową – wracamy do klubów, bo właśnie tam najlepiej nam się gra taką muzykę. I zobaczymy, co przyniosą te występy. Jeśli będziemy mieli chęci, siłę i twórczą energię, żeby zrobić coś nowego, to pójdziemy za głosem serca i zrobimy to. Ale zdajemy sobie sprawę, że wystarczy jakiś jeden niespodziewany zwrot losu – i wszystko weźmie w łeb. Po cóż więc mamy planować? Jesteśmy już na tyle doświadczonymi przez życie facetami, że właściwie powinniśmy przejąć nazwę od kapeli Szymona Wydry – Carpe Diem. (śmiech)
- Działalność Poluzjantów i twoja solowa działalność to dla ciebie dwa zupełnie inne tory muzycznej kariery?
- Tak. Chciałbym, żeby to były zupełnie różne ścieżki. Ta muzyka, która we mnie siedzi, ma swoją własną sygnaturę i typowe dla mnie cechy. Dlatego wolę swoje solowe projekty prowadzić osobno, a pracę w zespole potraktować właśnie zespołowo. Bo wszyscy byliśmy zachwyceni efektami naszej kolektywnej pracy w 2015 roku. Nawet nie spodziewaliśmy się, że to tak fajnie pójdzie. Potem bałem się trochę, że płyta, którą wtedy nagraliśmy, zdezaktualizuje się od strony muzycznej. Okazało się jednak, że ten materiał jest tak trudny do sklasyfikowania, iż trudno powiedzieć, kiedy został zarejestrowany. (śmiech) To coś, co cechuje płyty ponadczasowe – że nie są typowe dla żadnej epoki. Myślę, że to będzie album, który się będzie dobrze starzał, tak jak powinien się dobrze starzeć Przemek. To taki nasz dla niego hołd – bo uważam, że dzięki tej płycie, Przemek na pewnej płaszczyźnie osiąga nieśmiertelność.
- To działalność w Poluzjantach sprawiła, że swój debiutancki album solowy „Oldschool”, wydałeś dopiero mając 41 lat?
- Wiele czynników się na to złożyło. Przede wszystkim był czynnik koncertowy – ciągle brakowało mi czasu, aby się tym na serio zająć. W końcu jednak stwierdziłem, że jeśli mam czekać na ten idealny moment, aby wejść do studia, to nie nagram tej płyty nigdy. Stąd też druga moja solowa płyta, którą teraz składam, powstała w wyniku spontanicznej decyzji. Jeśli mam trzy dni wolne w listopadzie, to wchodzę wtedy do studia z zupełnie innym składem i nagrywam na bieżąco. I jestem zachwycony efektami takiego podejścia do pracy. Może to jest kwestia dojrzałości, a może upływającego czasu, którego najnormalniej w świecie mam coraz mniej. Po prostu w pewnym momencie poczułem dreszcz na plecach, kiedy uświadomiłem sobie, że życie nie trwa wiecznie. Dlatego stwierdziłem, że nie ma co czekać na idealny moment, bo może on nigdy nie nadejść, tylko trzeba robić to, co się chce tu i teraz. Odejście Przemka uświadomiło mi, że można czasem przegapić fajny moment. A muzyka jest też zapisem chwili. Dzisiaj jestem już na tyle doświadczony, że wiem jak szybko i sprawnie nagrywać w studiu, a nie cyzelować ją przez dziesięć lat.
- W świecie popu wszyscy gonią za zmieniającymi się modami, a ty zadeklarowałeś swą debiutancką płytą, że chcesz być „Oldschool”. Z czego to wynika?
- Z tego, że czuję, iż nie muszę się z ścigać z innymi artystami o pierwsze miejsca na listach przebojów, bo i tak na tych listach mnie nie ma. Od trzydziestu lat słyszę, że muzyka, którą tworzę nie będzie miała w Polsce swoich odbiorców, a tymczasem mam wyprzedane wszystkie koncerty. Okazuje się więc, że wiele osób, które podpowiadało mi pewne uproszczenie moich piosenek, najzwyczajniej w świecie myliło się i nie doceniało polskiego słuchacza. Stwierdziłem więc, że jeśli trafiam do ludzi z tymi rzeczami, które siedzą mi w sercu, to będę robił to, co mi muzycznie akurat przychodzi do głowy i nie będę się oglądał na to, czy to jest modne czy niemodne. A że są to głównie rzeczy bliskie temu, co się śpiewało w latach 70. – stąd był ten „Oldschool”.

- Pracujesz obecnie nad nową płytą, którą zapowiada piosenka „Na drodze do wspomnień”. Nadal będzie oldschoolowo?
- Trochę tak. To nadal będą piosenki napisane według starej i dobrej formuły, czyli zwrotka, refren, „most” czyli bridge i znowu refren. Ostatnio słyszałem wypowiedź Stinga, który powiedział, że upadek muzyki rozrywkowej zaczął się wtedy, kiedy przestano stosować w piosenkach funkcję bridge’a. To „most” łączący dwa ostatnie refreny. Bo ten bridge jest takim pięknym momentem, kiedy można zgrabnie spuentować historię opowiadaną w piosence na płaszczyźnie tekstu oraz odskoczyć od utartych schematów harmonicznych. Ja się tego trzymam – bo na takich piosenkach się wychowałem i uważam, że mają swoją wartość, ponieważ nadają muzyce ponadczasowy walor. Nie odejdę więc od tej formuły, ale ta płyta będzie nieco frywolna, bo chcę, by momentami była popowa. Puszczam tym oko w stronę radiowej piosenki, bo album i trasa będą nosić tytuł „Radio Edit”.
- To dlatego nagrywasz z młodym i modnym producentem – Tribbsem?
- Z nim stworzyliśmy tylko tę jedną piosenkę - „Na drodze do wspomnień”. To był efekt naszego wieloletniego umawiania się na muzyczny obiad. Długo nie mogliśmy uzgodnić terminów i kiedy się udało, stworzyliśmy szybko właśnie ten utwór. Resztę piosenek napisałem już samodzielnie. „Na drodze do wspomnień” było dla mnie takim kopniakiem, że trzeba ruszyć z tym solowym materiałem i stworzyć piosenki mniej jazzujące, a bardziej popowe. Czy mi się to udało? Okaże się w przyszłym roku.
- Na „Oldschoolu” nie tylko zaśpiewałeś, ale też zagrałeś na kilku instrumentach. Tutaj też będziesz takim człowiekiem-orkiestrą?
- Nie. W przypadku tej solowej płyty nie muszę się chwytać za instrumenty, ponieważ to, co w studiu zagrał mój nowy zespół, to jest wręcz muzyczny Olimp. Mam w tej chwili w składzie doktora nauk perkusyjnych, wykładowcę krakowskiej Akademii Muzycznej - Wojtka Fedkowicza, profesora Dominika Wanię, czyli gwiazdę światowego jazzu na instrumentach klawiszowych, absolwenta katowickiej Akademii Muzycznej, wybitnego basistę i kontrabasistę - Michała Kapczuka oraz wykładowcę Uniwersytetu Muzycznego w Rzeszowie, doktora Damiana Kurasza. To nieco mniejszy skład niż poprzednio, ale niesamowicie skuteczny, więc świetnie mi się z nim pracuje. Cieszę się, że koncerty z tym zespołem będą dla mnie takim nowym otwarciem.
- Teksty do twoich niektórych piosenek na „Oldschoolu” napisała twoja żona Ola. Teraz też wsparła cię swym piórem?
- Tak. Zdecydowana większość płyty to będą jej teksty. One cały czas powstają i są rewelacyjne. Genialnie mi się z Olą pracuje. To daje bardzo fajne rozdzielenie: żeby Poluzjanci byli osobną historią, a moje solowe piosenki – osobną.
- Zamawiasz u Oli teksty na konkretny temat?
- Nie. Ola pisze to, co jej w duszy gra, a ponieważ mamy podobny gust muzyczny i poczucie humoru, bardzo mi to odpowiada. Ola potrafi świetnie wyważyć słowo, jeśli chodzi o poetykę, a do tego pisze prosto – dlatego jej teksty idealnie „siedzą” z muzyką.
- Skrzętnie ukrywacie swe życie prywatne przed mediami. Czy z tekstów Oli można się będzie czegoś dowiedzieć o waszym związku?
- Nie. To są teksty uniwersalne i historie różnych ludzi. Każdy człowiek ma swoje prywatne historie, które polegają na przykład na robieniu śniadania. No ale kogo to interesuje? (śmiech)
- A twoja przygoda z „The Voice Of Poland” miała wpływ na te nowe piosenki?
- Poniekąd. To wspaniała przygoda, która mam nadzieję, że będzie nadal trwała, bo bardzo mi się podoba i wydarzyła się w moim życiu we właściwym momencie. Daje mi bowiem możliwość pracy stacjonarnej, a po latach jeżdżenia po kraju, jestem już trochę zmęczony tymi podróżami i spaniem co noc w innym hotelu. Stąd poniekąd „The Voice” ma wpływ na moją nową muzykę, gdyż daje mi większy komfort życia. (śmiech)
- Podczas programu sprawiałeś wrażenie bardzo przejętego i zaangażowanego swą rolą trenera. Tak rzeczywiście było?
- Tak. To były spore emocje, bo nie spodziewałem się, że uda mi się poznać tak świetnych ludzi. Mam nadzieję, że kolejne odsłony programu będą przynosiły kolejne zaskoczenia, jeśli chodzi o poziom talentów wokalnych w Polsce.
- W programie okazało się, że masz bardzo fachową wiedzę na temat śpiewu i potrafisz się nią dzielić z innymi. Widzowie to szybko docenili.
- To prawda. Dostaję bardzo pozytywne opinie na temat mojego udziału w „Voice’ie”. Dla mnie oczywiście nie jest to zaskoczeniem, że znam się na tym, co robię. Śpiewanie to od 1988 roku mój zawód, jestem wykształcony w tym kierunku, przesłuchałem i przeanalizowałem miliony piosenek w swoim życiu. Po prostu znam się na tym. Jestem świadomym i wykształconym muzykiem, który może pomóc ludziom zaczynającym przygodę ze śpiewaniem w różnych sytuacjach.
- No właśnie: okazało się, że potrafisz również przekazać tę swoją wiedzę i doświadczenie. Byłeś zaskoczony odkryciem u siebie tych pedagogicznych umiejętności?
- Nie. Od pewnego czasu prowadzę z kolegami z zespołu warsztaty PoluZONE. To było swego rodzaju spoiwo, które nas łączyło przez te ostatnie lata. I myślę, że w dużym stopniu dzięki nim przetrwaliśmy ten ciężki czas po odejściu Przemka. Warsztaty te dały mi też przekonanie, że jestem bardzo skuteczny w pracy z innymi ludźmi, potrafię nacisnąć odpowiednie guziki i wskazać nawet w krótkim czasie na odpowiednie rzeczy, które pozwolą się rozwinąć wokaliście czy muzykowi.
- Z drugiej strony pokazałeś się w telewizji jako sympatyczny i dowcipny facet. Taki jest Kuba Badach prywatnie?
- Myślę, że gorszy: potrafię mówić w jeszcze bardziej niekontrolowany i śmieszny sposób. Cóż - po prostu staram się być sobą. Ani przed kamerą, ani poza kamerą nikogo nie udaję. Wydaje mi się, że to jedyny sposób, by spokojnie i z podniesioną głową iść przez życie.
- Wcześniej jurorowałeś w podobnym programie - „The Four. Bitwa o sławę”. Te doświadczenia były ci pomocne?
- To był zupełnie inny program. Ale tamto pierwsze zetknięcie się z formatem muzycznego talent-show, pokazało mi, że radzę sobie w nim, wiem, co robić i dobrze się czuję w takiej roli.
- Ola wspierała cię na widowni?
- Tak. Była podczas finału.
- A zasięgałeś jej rady podczas trwania programu?
- Tak. Jesteśmy normalnym małżeństwem, które ze sobą rozmawia.
- Wygrała twoja podopieczna – Ania Iwanek. W jakim stopniu jest to twoja zasługa?
- W minimalnym. Ja dałem Ani tylko odpowiednie narzędzia, a ona je bardzo dobrze wykorzystała. Ludzie ją pokochali od pierwszego odcinka, w którym się pojawiła. Ania na scenie i poza sceną jest dokładnie taka sama – to niesamowita kobieta, która wie na czym polega życie, jest zawodową restauratorką i odpowiedzialną biznesmenką. Bardzo się polubiliśmy i cieszę się, że to jakoś przebiło się przez ekran i dotarło do widzów. Bo to bardzo wartościowy człowiek.
- Zabolały cię oskarżenia o ustawkę?
- To są głupoty: internauci zawsze muszą coś wymyślić, co pasuje do ich wizji świata. Z czymś takim ciężko jest nawet dyskutować i walczyć. Ja wiem, jak wygląda ten program: przed wejściem na plan „Voice’a” spytałem czy będę miał słuchawkę w uchu, przez którą ktoś nam będzie podpowiadał, co mamy mówić. I usłyszałem wtedy: „Absolutnie nie”. Producenci tego programu liczą przede wszystkim na to, że będziemy w nim sobą. Że będziemy słuchać uczestników i działać wyłącznie na podstawie naszego muzycznego instynktu. A tylko wtedy to działa, jak jest naturalne.
- A co tobie dało trenerowanie w „The Voice Of Poland”?
- Możliwość pracowania w Warszawie i nie jeżdżenia na koncerty po Polsce. (śmiech)