Krupówki. Sobota. Już o 8.30 wokół straganu gaździny Hanki robi się tłoczno. - Pamiętam panią z zeszłego roku. Pyszne były te oscypki. Proszę dziesięć tych dużych - mówi turystka z Gdyni. Chyba trafiłem do hurtowni i to znanej na całą Polskę. - Do mnie przychodzą, bo ja jestem prawdziwa, a nie jak te handlarze co nawet jednej krowy nie mają. Sama robie, sama sprzedaje. Ale dziś miała być moja synowa jeno mnie wydutkała, że ją głowa boli. Ech, ta młodzież... Pani Hanka w góralskiej chuście z prostym stoliczkiem faktycznie deklasuje innych sprzedawców. Ci są jacyś tacy miastowi, a oscypki sprzedają ze stoisk w kształcie wozów jak z Dzikiego Zachodu. Moja gaździna jest o wiele bardziej podhalańska.
Szybko zostaję przeszkolony. Duże oscypki za 12 zł dzielą się na te wędzone z owczego mleka, wędzone mieszane z mlekiem krowim i na te białe, niewędzone, z "czystego" bundzu. Małe za 1,5 zł dzielą się podobnie. Do tego są jeszcze warkoczyki, duże za 5 zł, a małe za 1 zł. Wszystko trzeba podawać w nylonowych woreczkach.
Część turystów słysząc cenę odwraca się na pięcie i odchodzi. Inni najpierw pytają, ile oscypek wytrzyma. - Kilka miesięcy w lodówce, jeno nie wkładać tam gdzie mróz. Tak na stole to miesiąc. I jeść tak, żeby nie ubywało - daje złote rady gaździna. Reszta klientów, szczególnie ci co pamiętają sprzedawczynię z minionych lat, bierze towar bez zastanowienia.
Przejmuję interes. Pakuję, podaję i biorę kasę. Gaździna dzieciaczkom za małe oscypki pozwala spuszczać do 1 zł. Jak ktoś bierze więcej serów to zaokrągla w dół - A bo od tego licenia to mi się głowa łamie! - śmieje się.
Kiedy ja pracuję, gaździna snuje opowieść. Pani Hanka sprzedawała z mamą oscypki już za okupacji. Miała wtedy 10 lat. - Pod bankiem stałyśmy. Niemce brali i nawet płacili. Za komuny nie było najgorzej. A teraz momy kryzys. Turyści biedni - mówi.
Gaździna nagle informuje mnie, że handluje bez zezwolenia od miasta. Starała się, ale nie dostała. - Dają mandaty po 50, czasem 100 złotych, ale starej babie ostatnio odpuszczają - mówi gaździna.
Ciekawe, jak ze mną będzie. Wciskam oscypki jak rasowa przekupa. Jak ktoś chce wziąć 9 to daję 10. Szefowa patrzy z zadowoleniem. Pozwala podjadać.
Gaździnę denerwują zagraniczni turyści. Proszą, aby ceny przeliczać im na europejską walutę. Duży ser kosztuje trzy euro. - Obrazają się paniska, bo chcieliby za jedno euro kupować, a portfele wypchane dolarami - mówi Hanka.
Po dwóch godzinach handlowania z paroma oscypkami w brzuchu opuszczam gaździnę. - Jeno głupot nie popiszcie, panie - rzuca na odchodne.
Idę w okolice oczka wodnego na Krupówkach. Czeka na mnie mój kolejny szef - Rysiek, od cukrowej waty.
Najpierw oczywiście szybki kurs. Puszczamy gaz z butli i podpalamy. Rozgrzewamy głowicę, która ma tysiąc małych dziurek, z których wylecą nitki waty. Te robią się z roztopionego cukru wirującego w środku. Proste.
Wata z białego cukru 3 zł, dwa smaki 4 zł, wata Beauty Full z pięciu smaków - 5 zł. Kiedyś Rysiek miał 16 smaków, ale dzieciaki tak długo się zastanawiały, że jedną watę robił pół godziny.
Rychu rzuca mnie na głęboką wodę. Od razu robię watę dla klienta. - Za wolno kręcisz patyczkiem! Nie nawinie ci się! - krzyczy kierownik. Dywan waty oblepia mi twarz. Reszta frunie na wietrze.
Powtórka. Nitki wylatują z głowicy, a ja kręcę jak szalony. Udało się, choć wata ma kształt mocno tapirowanej fryzury. Klientów na razie nie ma dużo. Przyjdą późnym popołudniem, gdy wycieczki szkolne zejdą z gór. Kręcę coraz lepiej, mieszam smaki, tworzę kolorowe chmury, atomowe grzyby i włochate salcesony.
Rysiek robi w tym fachu już 12 lat. Na Krupówkach nielegalnie. Też nie mógł doczekać się zezwolenia. Najbardziej wkurza go, gdy ktoś mówi, że wata zęby psuje. - Jedną watę robię z łyżki cukru, więc niech nie przesadzają. I tak później idą na tłustego kebaba. To chyba bardziej szkodzi, nie?
Kiedyś do Ryśka przyszedł pijany Ukrainiec i zażądał waty za 100 zł. - Powiedziałem, że nie mam takiego patyczka, a ten wyrwał pobliską gałąź i kazał na nią nawijać. Później szedł z takim drzewem - wspomina mój szef.
Około 14 robi się ruch. Dzieciaki szturmują nasze stoisko. Zasuwam jak oszalały. Słodka pajęczyna pokrywa mi ręce i bluzę. Po godzinie biorę u Rycha L4 i uciekam na pociąg. Mnie już straż miejska na pewno nie złapie.