https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Małgorzata Ostrowska: Teraz sama decyduję o kierunku, w którym rozwija się moja kariera

Paweł Gzyl
Małgorzata Ostrowska
Małgorzata Ostrowska RockHouse
Niebawem ukaże się nowa płyta słynnej piosenkarki – „Legenda”. Jej wydanie stało się dla nas pretekstem do rozmowy podsumowującej cztery dekady działalności artystki. Przy okazji Małgorzata Ostrowska zdradziła nam, jak jej się pracuje z synem Dominikiem, który jest gitarzystą w jej zespole.

- Robiłem niedawno wywiad z Krzysztofem Cugowskim o jego nowej płycie zatytułowanej „Wiek to tylko liczba”. Zgadza się pani z tym zdaniem?
- Myślę, że tak. Nie ma tu z czym dyskutować. Choć to oczywiście zależy od człowieka.

- Pani nowe piosenki pokazują, że nie brakuje pani dziś pozytywnej energii. Skąd pani ją czerpie?
- Z tej muzyki. To są wzajemnie napędzające się mechanizmy. Nawet jeśli życie nie do końca się toczy tak, jak byśmy tego chcieli, raz lepiej a raz gorzej, czyli tak jak każdemu, to dobra energia jest czymś, co może je poprawić. Kiedy zaczynamy myśleć pozytywnie, świat od razu staje się lepszy.

- Piosenki z „Legendy” utrzymane są w stylu lat 80. Przyjemnie było wrócić do takich brzmień?
- Ustaliliśmy z producentem takie brzmienie z pełną premedytacją. Paweł Krawczyk został wybrany spośród kilku potencjalnych producentów tego materiału właśnie pod tym kątem. A dlaczego lata 80.? Bo to były po prostu bardzo piękne czasy dla muzyki.

- Co było najlepszego w muzyce z tamtego okresu?
- Melodyjność piosenek i muzyczna logika. Teksty też były o czymś. Taki był czas, że wymagał komentarza. Ale dzisiaj też tak jest trochę.

- Rzeczywiście refreny pani nowych nagrań są bardzo chwytliwe. Trudno było skomponować takie piosenki?
- Ja jestem tylko współkompozytorką kilku piosenek. Moim zadaniem było przede wszystkim napisanie tekstów i zaśpiewanie tych kompozycji. Jeżeli to jest w sercu – a lata 80. mam w sercu, to wszystko wychodzi naturalnie. Pozostali kompozytorzy to też są ludzie, którzy lubią i doceniają muzykę z tamtych czasów.

- Największe wrażenie robi piosenka „Nie potrzeba mi tej miłości”, gdzie wyraźnie słychać, że jest pani jedną z najlepszych polskich wokalistek rockowych. Lubi pan nadal tak ostro zaśpiewać?
- Bardzo lubię. Bardziej słychać to na koncertach niż na płytach. „Nie potrzeba mi tej miłości” gramy już od jakiegoś czasu na żywo i zyskuje ona wtedy nowe życie. Trzeba przyjść na mój koncert i się przekonać.

- Są też na płycie spokojniejsze piosenki, jak „Na lepszy czas” czy „Ktoś”. Dobrze też czasem pokazać się od lirycznej strony?
- Ja też bardzo lubię takie utwory. Tak się jednak składa, że jestem kojarzona z mocną energię – i w sumie fajnie. Ale nie można pomijać w życiu chwil refleksji. Wykonanie takiej spokojnej piosenki to zawsze dla mnie trochę wyzwanie. Energetyczne śpiewanie
wychodzi mi w sposób naturalny, a takie refleksyjne rzeczy wymagają umiejętności przekazania innych emocji.

- Wspomniała pani, że producentem płyty był Paweł Krawczyk z grupy Hey. Jak mieliście państwo porozumienie?
- Bardzo dobre. Paweł pamięta muzykę z lat 80. i 90., bo wtedy dorastał. To też jego czasy. Wspólnie dążyliśmy do jednego celu i ta współpraca była dla mnie nadzwyczaj komfortowa. Próbowaliśmy ze sobą pracować już kilka ładnych lat temu. Pomimo obopólnych chęci, niestety to się rozeszło. Paweł miał inne plany i nie udało się tego zrobić. Ale teraz z wielką radością wróciliśmy do tego pomysłu. Ten tandem to więc projekt precyzyjnie zaplanowany już dawno i realizacja rzeczy, które już wcześniej sobie ustaliliśmy.

- Jest pani autorką tekstów i choć czasem dotykają trudnych doświadczeń, są pozytywne. „Trzeba wierzyć/trzeba śnić/trzeba mieć nadzieję” śpiewa pani w „Wyspie”. Jest pani z natury optymistką?
- Coś w tym jest. Trafnie pan to ujął, że ten fragment „Wyspy” podsumowuje przekaz płyty. Ale tam są też teksty dotyczące trudnych spraw, choćby traktujące o przemocy wobec kobiet. W życiu różnie się zdarza – i ten świat wymaga naszego komentarza. Może jest w tym pewien optymizm, bo „trzeba wierzyć/trzeba śnić/trzeba mieć nadzieję”.

- Skąd pomysł na te ciężkie tematy?
- Takie jest życie. Nie zawsze jest różowe. Ja piszę teksty o tym, co mnie boli czy głęboko dotyka. Opowiadam tu nie tylko o moich doświadczeniach, ale też o tym, co obserwuję u innych. Kiedy coś wywiera na mnie wrażenie czy mnie złości – wtedy jest impuls do napisania tekstu. Radosne chwile przeżywa się i szybko o nich zapomina.

- Trudno zawrzeć takie trudne obserwacje w tekście popowej piosenki?
- Myślę, że gatunek muzyki nie ma tu większego znaczenia, choć oczywiście niełatwo jest zamknąć ważne kwestie w kilkunastu słowach podzielonych na zwrotki i refren. Dlatego część moich tekstów została na potrzeby tej płyty skrócona. Tak to jest.

- Niebawem rusza pani w trasę koncertową promującą nową płytę. Co usłyszymy?
- Towarzyszą nam niesamowite emocje, bo to nowy projekt, nowa oprawa, dużo nowych piosenek. Oczywiście nie zabraknie też tych starszych, które publiczność zna i lubi najbardziej. Będzie też ukłon w stronę moich najwierniejszych fanów, bo wpleciemy w program również takie utwory, które nie były wielkimi hitami, ale tkwią w ich pamięci i oni chcieliby je usłyszeć na żywo. Pojawi się więc kilka nieoczywistych piosenek. Naturalnie zabrzmią też utwory z „Legendy”, bo z tego powodu jest ta trasa. To moje najmłodsze dziecko i to je kocha się zawsze najbardziej.

- A pamięta pani swój pierwszy raz na scenie?
- Początki mojego profesjonalnego śpiewania są związane z zespołem Lombard. Pierwszy jego koncert odbył się w klubie Walter w Poznaniu. Z kolei pierwsze koncerty na większej scenie miały miejsce w kinie Grunwald w Poznaniu, gdzie byliśmy suportem przed Budką Suflera.

- A ja pamiętam koncert Lombardu w 1982 roku w krakowskim klubie Rotunda w ramach festiwalu Open Rock. Szaleństwo było totalne.
- Ja też pamiętam ten koncert. Byłam wtedy chora, ale wystąpiłam na scenie. Dlatego utkwił mi w pamięci.

- Wiedziała pani już wtedy, że śpiewanie będzie pani sposobem na życie?
- Zupełnie nie. Po maturze zdawałam na biologię i chciałam być biochemikiem. Takie miałam wyobrażenie o swojej przyszłości. To się oczywiście wszystko nie sprawdziło. Zdałam fatalnie ten egzamin i nie zostałam przyjęta na studia. I Bogu dzięki! Ale wówczas byłam załamana. Wszystko i wszyscy mnie pchali na scenę, ale ja byłam osobą przekorną i chciałam wprowadzić w czyn swój własny pomysł na życie. Ono jednak powiedziało „nie”. Zdecydowałam się więc „przezimować” w Studium Sztuki Estradowej w Poznaniu.

- Tam poznała pani Grzegorza Stróżniaka i Wandę Kwietniewską. Gdyby nie to spotkanie, pani życie wyglądałoby inaczej?
- Zdecydowanie tak. Ważne było też jeszcze inne spotkanie. Będąc w szkole muzycznej w Szczecinku śpiewałam w szkolnym big-bandzie. Jego dyrygent potem przeniósł się do Poznania, zanim ja wyjechałam z tego Szczecinka. I to on prowadził przy Poznańskiej Estradzie wspomniane Studium Sztuki Estradowej. Kiedy nie dostałam się na studia na biologię, namówił mnie na egzamin do tego studium. To też przypadek, więc myślę, że to samo życie mnie popychało w ten sposób w stronę sceny. Ja robiłam wszystko, żeby zboczyć, a i tak to życie wymyśliło dla mnie inny scenariusz.

- Lombard wyróżniał się tym na polskiej scenie rockowej, że początkowo miał dwie wokalistki. Konkurowałyście panie z Wandą Kwietniewską?
- Nie. Lombard miał dwie wokalistki i jeszcze wokalistę, bo przecież śpiewał też Grzegorz Stróżniak. Staraliśmy się z tego robić wielki atut. Nie konkurowaliśmy więc ze sobą. Miałyśmy inny wizerunek na scenie, który nie był przez nas do końca świadomy. Może gdyby ten układ trwał bardzo długo, to z czasem coś takiego by się pojawiło. Jednak podczas tego krótkiego epizodu, na szczęście do tego nie doszło.

- Ale kiedy Wanda odeszła z Lombardu, przy mikrofonie zrobiło się dla pani więcej miejsca. To pozwoliło pani w pełni rozwinąć skrzydła?
- Być może. Nie wykluczam, że tak się koniec końców stało. To nie było jednak zaplanowane. Początkowo to ja miałam być wyrzucona z Lombardu. Wtedy jednak nasz menedżer Piotr Niewiarowski ujął się za mną tak dalece, że powiedział, iż on dalej będzie menedżerem zespołu, jeśli ja w nim zostanę, albo odchodzi razem ze mną. I wtedy okazało się, że Piotr był tak cenny dla grupy, że wszystko potoczyło się inaczej.

- Za oknami był szary Peerel, a pani prezentowała ekscentryczny image. Jak powstała pani słynna nastroszona fryzura?
- Nie byłam nigdy punkiem, ale inspiracją była dla mnie właśnie ta subkultura. Nie zaplanował tego żaden stylista. Narodziło się to bardzo naturalnie. Mnie się podobało, że ten image łamie standardy i jest kolorowy. Na pewno nie chciałam się dopasować do tej peerelowskiej szarości.

- Dziełem sztuki były też pani makijaże. Sama sobie je pani robiła?
- Oczywiście. Nie mieliśmy wówczas makijażystów.

- A skąd pani brała oryginalne stroje?
- Sama je sobie projektowałam i szyłam. Takie były czasy, że artyści nie mieli do dyspozycji sztabu ludzi pracujących na ich wizerunek. Wszystko robiło się samemu i było to bardzo kreatywne. Nawet buty – bo tego też nie było. Sklepy świeciły pustkami, więc trzeba było samemu sobie wszystko robić.

- Aby się tak wyróżniać z tłumu w tamtych czasach, trzeba było odwagi. Nie miała pani problemów na ulicy?
- Na pewno nie byłam osobą, która się przemykała niezauważona w tłumie. Reakcje były różne: raz pozytywne, raz negatywne. Najbardziej ekstremalnie przyjmowano wykreowaną przeze mnie postać, kiedy poleciałam z zespołem do USA. Raz w jakimś sklepie chłopak powiedział mi „Ale masz fajny makijaż”, a kiedy indziej zdarzyło się, że ktoś spojrzał na mnie i napluł mi pod nogi. To były radykalne sytuacje, ale sama byłam ich katalizatorem i chyba podskórnie chciałam prowokować, choć prywatnie tak naprawdę tego nie lubię. To nie było do końca przeze mnie zaplanowane.

- Lombard wylansował całą serię przebojów. Ma pani swój ulubiony?
- Nie mam. Każda piosenka ma swoją historię. Ja najbardziej lubiłam niekoniecznie te największe przeboje. Jest wiele niedocenionych utworów Lombardu i chyba właśnie te mają szczególne miejsce w moim sercu.

- Jak sobie pani radziła z tą ogromną popularnością, którą wtedy zyskaliście?
- Słabo. Zawsze były we mnie dwie kompletnie ścierające się Małgorzaty Ostrowskie. Jedna to ta, która robiła wszystko, by zgodnie ze swoim wizerunkiem i z tym miejscem, w którym była postawiona, wyróżniać się i zaciekawić sobą. A druga nie lubiła tłumów, rozpoznawalności i raczej się chowała. Ten dualizm mojej osobowości, to mój odwieczny problem.

- Woda sodowa mogła oczywiście wtedy uderzyć młodej dziewczynie do głowy. Dlaczego tak się nie stało?
- Zawsze miałam dystans i trzeźwe spojrzenie na życie. Stałam trochę z boku i to pomagało mi ustrzec się przed różnymi pokusami show-biznesu. To było i jest zbawienne.

- Założenie rodziny sprawiło, że w latach 90. zrobiła pani sobie siedem lat przerwy od muzyki. Nie żałowała pani potem tego?
- Nigdy. Urodzenie dziecka było ekstremalnym przełomem w moim życiu. Mogłam tak naprawdę nigdy nie wrócić do muzyki. Tak dzieje się w przypadku wielu artystek. To nie jest powiedziane, że można wrócić na scenę po siedmiu latach nieobecności. Taka była jednak potrzeba chwili. Tak to odczuwałam. Nie zastanawiałam się specjalnie nad tym, po prostu realizowałam to, co było dla mnie niezbędne: potrzebę bliskości z dzieckiem. To nie rodzi się z dnia na dzień, to rosło latami. Bo przecież zrobiłam sobie tę przerwę, kiedy moje dziecko miało już dwa lata. Początkowo próbowałam walczyć i łączyć rodzinę z pracą – ale to się nie udawało.

- Powróciła pani w 1999 roku jako piosenkarka solowa. Czyli w sumie musiała pani zadebiutować na nowo. Jakie to było doświadczenie?
- Na pewno nie było mi łatwo. Cały czas miałam jednak grupę moich najwierniejszych fanów, którzy czekali na mój powrót i stale utrzymywali ze mną kontakt. Oni dawali mi do zrozumienia, że powinnam zacząć od nowa. To było dla mnie bardzo ważne. Zresztą z częścią z nich mam kontakt do dzisiaj. Przyjeżdżają na moje koncerty i spotykamy się po występach. Myślę, że pojawią się też na tych najbliższych koncertach, które będą promować „Legendę”. W 1999 roku był też mój menedżer Piotr Niewiarowski. On też czekał i przypominał mi, że powinnam wrócić na scenę. Może gdyby nie to, nigdy bym się nie odważyła rozpocząć kariery solowej.

- To bycie na swoim okazało się innym doświadczeniem niż bycie w zespole?
- Na pewno. Teraz sama decyduję o kierunku, w którym rozwija się moja kariera. Ale przyjmuję też na siebie wszystkie tego konsekwencje. Te pozytywne i negatywne. Nie mam wielkich inklinacji przywódczych, więc jest to dla mnie sporym wyzwaniem. Teraz jest mi łatwiej, bo mam swój team: kierownika muzycznego i ludzi odpowiedzialnych za różne aspekty zespołowego życia. Jakoś to się więc naturalnie porozkładało. Lubimy się, wszyscy sobie pomagamy i jest dobrze.

- Gitarzystą w pani zespole jest obecnie pani syn Dominik. Przyjemnie mieć go u boku na scenie?
- Tak. Dominik jest nie tylko utalentowanym gitarzystą, ale też grafikiem. I to już z pewnymi osiągnięciami pod kątem projektowania plakatów i okładek płyt. To właśnie on sprawował pieczę nad graficzną stroną „Legendy”. Projektuje też dla innych artystów, choćby zespołów Myslovitz, Flapjack czy Lady Pank. Wyspecjalizował się właśnie w tym kierunku.

- Jako gitarzysta też jest utalentowany?
- Oczywiście, że tak. On przede wszystkim jest muzykiem, dopiero potem grafikiem. Ma ogromny talent do gry na gitarze, na „Legendzie” są też jego kompozycje. Fajnie się rozwija w tym kierunku.

- Udaje się pani zachować podczas trasy profesjonalny stosunek do Dominika czy jednak matczyne uczucia go wyróżniają z zespołu?
- Dajemy sobie z tym radę. Zresztą on sam nigdy by się nie zgodził na żadne wyróżnianie.

- A jak szykuje się w hotelu impreza po koncercie, to mama goni syna do pokoju, żeby się wyspał?
- Ależ skąd. Imprezujemy razem.

- Ma pani czterdziestoletnie doświadczenie estradowe i przekazuje je dzisiaj jako trenerka „The Voice Senior”. Co sprawiło, że przyjęła pani tę funkcję?
- Trochę się nad tym rzeczywiście zastanawiałam, ponieważ nie do końca czuję się upoważniona, by robić komuś uwagi i kogoś oceniać. Argumentem, który mnie przekonał do podjęcia się tej roli, było to, że będę nie tylko oceniać innych, ale będę też próbowała swych podopiecznych korygować i uczyć. Właśnie ta rola trenera była dla mnie istotniejsza niż jurora.

- Odnalazła pani w sobie pedagogiczną żyłkę?
- Niekoniecznie. Tutaj są dorośli ludzie, którzy dużo wiedzą, znają swoje atuty i słabości. I taka praca z dorosłymi ludźmi bardziej mi odpowiada. Zresztą nie pracowałam jeszcze nigdy z dziećmi i młodzieżą – trudno mi więc powiedzieć. Generalnie nie jest najgorzej i udaje się nam znaleźć porozumienie.

- Nawiązuje pani bliższe relacje ze swoimi podopiecznymi?
- One same się nawiązują, bo spotykamy się wielokrotnie i bierzemy razem udział w warsztatach. To się samo tworzy.

- A jakie relacje ma pani z pozostałymi trenerami – Andrzejem Piasecznym, Robertem Janowskim i Tatianą Okupnik?
- Świetne. Jesteśmy grupą ludzi, którzy się wzajemnie lubią i cenią. A przy okazji każdy z nas jest zupełnie inny i tę różnorodność bardzo doceniamy.

- Ale chyba trochę też konkurujecie ze sobą?
- Po co?

- No jak to: przecież chyba każdy trener chce, żeby wygrał jego podopieczny.
- Aha, w tym sensie. No widzi pan, ja tego nawet nie dostrzegam. A może powinnam o tym pomyśleć? Z racji tego, że chciałam wiedzieć jak wygląda ten program, zanim zgodziłam się zostać jego trenerką, to obejrzałam w internecie kilka poprzednich edycji. I teraz widzę, że my jesteśmy wyjątkowo pozytywnym zespołem trenerów. Tak mi się przynajmniej wydaje.

- Jest pani od 1988 roku żoną tego samego męża – fotografika Jacka Gulczyńskiego. To rzadkość w show-biznesie. Jaka jest pani recepta na taki długowieczny związek?
- Nie ma takiej recepty. Każdy musi sobie ułożyć małżeństwo po swojemu. Są różne sposoby na przetrwanie ze sobą wielu lat. Jedne się sprawdzają, a drugie nie. Ja niechętnie mówię o swoich rodzinnych sprawach. I może to jest ten patent?

- Mieszka pani z dala od centrum show-biznesu w Warszawie w niewielkiej miejscowości Puszczykowo pod Poznaniem. Więcej z tego pożytku czy szkody dla pani kariery?
- Dla kariery to na pewno nie jest dobre. Ale z drugiej strony dobrze się tutaj czuje ta Małgorzata Ostrowska, która ucieka od tłumów. I bardzo się z tego cieszę, bo mam tutaj spokojny azyl. Najbardziej lubię, kiedy się zaczyna jesień i znikają z Puszczykowa wszyscy turyści. Mamy wtedy tutaj swój własny świat: w większości wszyscy się znamy, spotykamy się w tym samym warzywniaku czy piekarni. To jest normalne i prawdziwe życie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska