Chłopczyk wyszedł 2 września z oddziału przedszkolnego mieszczącego się w Publicznej Szkole Stowarzyszenia Przyjaciół Szkół Katolickich. By dotrzeć do domu musiał zejść z drugiego piętra, wyjść na zewnątrz, otworzyć furtkę. Kamil przeszedł jeszcze przez ruchliwą drogę krajową nr 52 Kraków - Wadowice, pokonał mostek prowadzący nad stromymi brzegami strumyka i przeszedł przez niestrzeżony przejazd kolejowy. Potem półtora kilometra szedł wąską, krętą drogą w stronę domu.
- Gdy zadzwoniono ze szkoły, byłam na spacerze z dwuletnim synkiem. Powiedziano mi, że Kamila nie ma w szkole. Pobiegłam do domu. A tam przed drzwiami stał mój zapłakany Kamil - opowiada pani Patrycja. - Powiedział, że mnie kocha, że za mną tęskni i że chce być ze mną w domu.
Kobieta nie wierzy w zapewnienia dyrektorki, że szkoła zareagowała natychmiast na zniknięcie chłopca.
- Zanim on przyszedł do domu, minęło z pół godziny, a nie wiem jak długo stał pod drzwiami - mówi matka chłopca. Razem z synem jeszcze tego samego dnia pojechała na prośbę dyrektorki placówki Barbary Roman do szkoły.
- Dyrektorka powiedziała, że przy tej rozmowie Kamil ma być. Najpierw wyznała, iż cieszy się, że nic się nie stało. Kamil przeprosił panią dyrektor, a potem dostał od niej reprymendę - opowiada pani Patrycja.
- Nauczycielki również swoje przeżyły, dlatego uznałam, że Kamil powinien je przeprosić, ale sądziłam, że mnie też ktoś przeprosi - mówi mama chłopca, która uważa, że żadnych przeprosin się nie doczekała. Nikt też nie wyjaśnił jej, jak chłopiec wyszedł ze szkoły. Czara goryczy przelała się, gdy Kamil się rozchorował i w poniedziałek nie przyszedł do szkoły. - Nikt nie zadzwonił z pytaniem, dlaczego Kamila nie ma, czy jest zdrowy, czy dobrze się czuje. Dlatego poszłam na policję - wyznaje pani Patrycja.
Barbara Roman, dyrektorka szkoły, jest wstrząśnięta tym, co się stało. - Ubolewam bardzo, że to wszystko się wydarzyło, bo nie powinno to mieć miejsca.
I opowiada, w jakich okolicznościach chłopiec wyszedł ze szkoły. Podczas zajęć przedszkolaki wyszły do toalety, wśród nich był Kamil. Wychowawczyni miała otwarte drzwi do sali, by mogła mieć oko na dzieci w ubikacji, która była naprzeciwko sali. W tym czasie jeden z wychowanków w sali zaczął płakać. Wychowawczyni zajęła się nim. Gdy dzieci wróciły z toalety, opiekunka sprawdziła obecność. Okazało się, że nie ma Kamila.
- Natychmiast zadzwoniłam do rodziców. Okazało się, że tam też go nie ma. Zaczęliśmy przeszukiwać szkołę. Po paru minutach dostaliśmy telefon, że Kamil jest w domu - opowiada Barbara Roman. Po tym incydencie dyrektorka zdecydowała o zamontowaniu zamka w drzwiach wejściowych. Teraz drzwi otwierają tylko pracownicy obsługi.
- Chciałam nawiązać kontakt z rodzicami i dlatego wezwałam ich razem z Kamilkiem do szkoły jeszcze tego samego dnia - mówi dyrektorka. I zapewnia, iż powiedziała mamie Kamila, że jest jej bardzo przykro, ale że cieszy się, iż chłopcu nic się nie stało.
Teraz sprawę wyjaśnia prokuratura.