- Był Pan jednym z głównych architektów zwycięstwa MKS Andrychów nad MCKiS Jaworzno 3:1, będącego szlagierem grupy śląskiej drugiej ligi siatkarzy. 15 asami serwisowymi zapisał się Pan w klubowych kronikach...
- To bez wątpienia jest mój życiowy rekord (śmiech). Sam byłem zaskoczony statystykami, które po meczu pokazał mi sztab szkoleniowy.
- Czy takie ryzykowne zagrania można wytrenować?
- Na pewno zagrywając staram się obrać konkretnego zawodnika. Część mojego zagrania zależy od reakcji przeciwnika. W siatkówce trzeba czasem podejmować ryzyko. Jak widać, w meczu, który decydował o zgubieniu konkurencji do awansu, takie podejście do sprawy zdało egzamin.
- Ma Pan za sobą wiele lat gry na zapleczu ekstraklasy. W zachodniej Małopolsce dał się poznać z dobrej strony w Kęczaninie Kęty. Co skłoniło Pana do występów na drugoligowym poziomie? Występując w Kętach miał Pan jeszcze nadzieję na powalczenie o grę na krajowych salonach...
- Na pewno do Andrychowa przyciągnęła mnie osoba trenera Rafała Legienia, z którym w przeszłości przez pięć lat współpracowałem w pierwszoligowym Będzinie. Można powiedzieć, że wróciłem do swojego mistrza. Owszem, grałem sporo na pierwszoligowych parkietach, bo po odejściu z Kęt broniłem barw Zawiercia. Nie traktuję gry w Andrychowie jako kroku w tył w swojej przygodzie z siatkówką. Obecnie nie mam potrzeby parcia na sportowy sukces, ale raczej stabilizacji.
- Z czego to wynika?
- Po skończeniu studiów na katowickiej AWF jestem obecnie na etapie pisania pracy doktorskiej o motoryczności człowieka, więc potrzebuję w weekendy sporo czasu dla siebie, a wiadomo, że występy na zapleczu ekstraklasy wiążą się z dalekimi wyjazdami co mocno komplikowałoby życie.
- Co będzie, jeśli MKS „zapuka” do bram zaplecza ekstraklasy?
- To wtedy będę się musiał się zastanowić nad swoją przyszłością i jakoś pewne sprawy poukładać. Jednak nie martwy się na przyszłość, żeby nie zapeszyć.
- Czy od odejścia z Kęty coś się w Pana życiu jeszcze zmieniło?
- Od prawie półtorej roku jestem szczęśliwym małżonkiem. Moja lepsza połówka, czyli Agnieszka, także była siatkarką, ale była atakującą, a ja jestem przyjmującym. To dlatego w wolnych chwilach chętnie zagląda do Andrychowa na mecze, żeby przeżyć duchową ucztę, a przy okazji jest dla mnie talizmanem szczęścia.