Agnieszka (imię zmienione na jej prośbę) wstaje o 4.30. I tak ma dobrze, bo jej koleżanki, które mieszkają dalej, muszą o czwartej.
Musi się szybko zebrać: mycie, kawa, rano człowiek taki nieprzytomny. Tuż po piątej ma busa do Myślenic. Czasem w nim przyśnie, wyrwie kapkę snu przed pracą.
Przed szóstą z koleżankami (jest ich ponad 260) wchodzą na ogromną halę. O szóstej Agnieszka siada za swoją maszyną, bierze na kolana paczki skrojonych spodni i przeszywa, jedne za drugimi.
Huk na hali, w głowie szumi. Przez trzy godziny ten sam ruch: podłożyć, przeciągnąć pod igłą, odłożyć. I spodenki na taśmę. Dziennie 450-520 sztuk. Z koleżankami zamieni parę słów, gdy brygadzista nie widzi. Bez żartów człowiek by tu zwariował. Kiedyś można było żartować i wyrabiać normę, teraz jest to źle widziane. Żarty znaczy się.
9.15. Przerwa. Biegiem do szatni po kanapki, potem na stołówkę, szybko przełknąć i biegiem z powrotem. No, chyba że któraś musi do toalety, to na kanapkę czasu nie ma.
9.30. Agnieszka siada za maszyną i wraca do rytmu: podłożyć, przeciągnąć pod igłą, odłożyć. I na taśmę. W powietrzu unoszą się drobinki materiału, tekstylny "kurz". Około 10 w hali robi się gorąco, w lecie to nawet 38 stopni, i wirujące drobinki zaczynają się lepić do spoconych pleców, twarzy.
Do godz. 14 szwaczki siedzą w tej samej pozycji, nachylone nad maszyną. Kręgosłup po paru godzinach zaczyna boleć, panią Agnieszkę najbardziej przy karku i w krzyżach. Lekarz stwierdził zwyrodnienie. Ręce są ciągle w ruchu, też bolą. Od jarzeniówek na hali szczypią oczy.
O 14 dziewczyny odchodzą od maszyn. Czasem przyjdzie brygadzista i powie, że trzeba jeszcze poszyć godzinę albo dwie, bo potrzeba jest. Wtedy człowiek ledwo zipie.
Z fabryki Agnieszka biegnie na busa tuż po 15. W domu czeka rodzina, obiad trzeba ugotować.
Od ponad 30 lat tak wygląda jej dzień powszedni, a czasem sobota (jedna-dwie w miesiącu są pracujące). - Nieraz przeklinamy, mamy dość tej roboty. Strasznie zasuwamy. Żeby nam godnie zapłacili, to byśmy wytrzymały. Ale nie chcą - mówi.
Zarabia 1300 zł na rękę.
Utrata zaufania
Agnieszka chciała, jak inni, podwyżki: 100 zł miesięcznie. Nie dostali. W dniu strajku, 15 lipca 2014 r. zwolniono osiem osób, które pracowały na umowach na czas określony (rok, dwa lata).
Dzień później do związków trafiły zawiadomienia o zamiarze zwolnienia kolejnych czterech osób, długoletnich pracowników firmy (10-37 lat stażu). Powód: "utrata zaufania pracodawcy".
Związki się nie zgodziły i odstąpiono od tego. Ale atmosfera zrobiła się gęsta. - Chodziło o to, by wszyscy drżeli i nikt nie czuł sie pewnie. Boimy się. Wiele z nas pracuje tu od kilkudziesięciu lat, gdzie znajdziemy pracę? Kobiety po 50-tce w Myślenicach? - mówią szwaczki i krojczynie.
Strajkujący, w większości kobiety, to ponad 200 osób w ok. 260-osobowym zakładzie, 90 proc. załogi. Od półtora roku byli z pracodawcą w sporze zbiorowym. Strajk był legalny.
Nie mogłam się doczekać
Pani Marta (dane zmienione na jej prośbę) pracuje w Myślenicach ponad 20 lat. Trafiła tu po szkole. Zawsze lubiła przychodzić na halę. To praca zespołowa: jedne panie kroją marynarki i spodnie, drugie szyją, trzecie prasują.
- Znamy się, zawsze żartowałyśmy. Czasem nie mogłam się doczekać końca urlopu, tak mi ich brakowało - przyznaje.
- Atmosfera zawsze była super, a plan do wykonania i tak schodził - dodaje Aneta, ponad 30 lat w fabryce.
Nigdy nie było kokosów - ot, taka sobie pensja, w 2007 r. 1200 zł na rękę. Przy produkcji 450 sztuk dziennie.
Dziś panie zarabiają 1300 zł (praca na akord, za tzw. roboczogodzinę, z premiami i dodatkami za dojazd do pracy). Płaca minimalna.
A i tak nie wszystkie dobijają do tej sumy. - Niektóre nie wyrabiają nawet tego, więc firma im dopłaca do minimalnej, ma ustawowy obowiązek. To nie jest miłe uczucie. Po kilkudziesięciu latach pracy nie zarabiam na siebie? - pyta Dorota.
A pracy jest teraz więcej (średnio dziennie "schodzi" ponad 500 sztuk). A warunki coraz cięższe. Brak urlopów w lecie (bo najwiecej zamówień), brak klimatyzacji, rosnące wymagania.
Już nie idą do pracy z uśmiechem. - Zrobiło się nerwowo i ciężko - mówią kobiety. - Od siedmiu lat nie miałyśmy podwyżki, a ceny stale rosły. Upomniałyśmy się o niewielkie podwyższenie. No i teraz mamy kłopoty - mówi Marta.
Negocjacje z pracodawcą trwają od półtora roku. W 2013 r. związki weszły w spór zbiorowy. - Prezes w 2012 r. obiecał nam podwyżki. Naprawdę nie żądamy wiele. To nie są pieniądze, za które można egzystować, zaczyna nam brakować do pierwszego - mówią pracownice. - Roboty huk, trzeba po godzinach zostawać - opowiadają.
Dobrze tylko w teorii
Pracodawca twierdzi inaczej. - Zamówienia teoretycznie mamy, ale na klaśnięcie ręki może ich nie być. Dopóki nie będzie sfinalizowanych umów, nic nie jest pewne. To jest rynek - mówi Marcin Kolbusz, prezes Trend Fashion.
Propozycje, które zarząd przedstawił na negocjacjach, brzmiały: średnio 50 zł podwyżki (tj. 0,5 grosza na tzw. roboczominucie) miesięcznie, pod warunkiem, że produkacja zostanie zwiększona do 550 sztuk dziennie.
- To norma niemożliwa do wykonania w osiem godzin. Musiałybyśmy brać nadgodziny albo pracować we wszystkie soboty - bulwersuje się Aneta.
- Kiedy tę propozycję usłyszały dziewczyny na hali, stwierdziły, że jest żenująca. No, może trochę bardziej dosadnie sie wyraziły - mówi Marta.
Ich rozgoryczenie wzrosło, gdy okazało się, że niektórym z nich pracodawca nie odprowadzał składek ZUS w odpowiedniej wysokości.
Marta pokazuje odcinek z ZUS za 2013 r., na którym widnieją wysokości składek rzędu kilku złotych.
Represje? Jakie represje?
Tuż przed strajkiem zarząd wysyłał do związku pisma, w których starał się ich do niego zniechęcić. Prezes podkreślał, że dwie godziny strajku ostrzegawczego może spowodować spadek zamówień, wstrzymanie planu inwestycji (budowa parku maszynowego i chłodzenie hali w 2014 roku warte 1 mln zł), naliczenie kar umownych, utratę premii.
- Tak jakby te dwie godziny spowodowały załamanie produkcji - irytują się pracownice.
Odeszły od maszyn 15 lipca, od godz. 10 do południa. Około godz. 13.30 osiem z nich usłyszało, że już w Myślenicach nie pracują. To był szok dla wszystkich.
- Nie spałam, nie jadłam przez dwa tygodnie. Cały czas się zastanawiam, czy mnie nie spotka to samo - mówi pani Aneta.
W piśmie, które zobaczyli pracownicy na tablicy, prezes spółki napisał: "właściciel zakładu wstrzymał proces modernizacji z uwagi na zakłócenie produkcji strajkiem. Związek o powyższym wiedział, w związku z czym przystępując do strajku wyrażał dorozumianą zgodę na zwolnienie pracowników".
Dodał też, że "zwraca się z prośbą o zmianę tonu dyskusji prowadzonej przez związek zawodowy - bo "stwierdzenia o represjach i eskalacji konfliktu są co najmniej nie na miejscu. Konflikt został bowiem wywołany "legalnym" działaniem zwiazku zawodowego (...), a tak zwane represje są tymczasem legalnym działaniem pracodawcy, który do tego działania został przez związek zmuszony" - skwitował.
Część załogi zwróciła się przeciwko organizatorom strajku. Mówili: i po co nam to było, teraz nas wszystkich zwolnią! - Pracownicy się podzielili. Część woli teraz siedzieć cicho - mówią związkowcy.
Atmosferę podgrzały kolejne pisma prezesa. "Przewodnicząca Związku Zawodowego nie działa w interesie pracowników - uniemożliwiła przyznanie im podwyżki" - napisał 25 sierpnia.
- Po tonie tych pism można wyczuć, jaka panuje u nas atmosfera - mówią pracownicy.
Część nie wierzy już, że można coś zmienić.
To żadna kara
W piśmie, które zarząd przesłał do redakcji, czytamy też, że "praca w zakładzie przebiega w zgodnej atmosferze. Pracownicy spółki prezentują wysoki poziom zaangażowania w pracę. Pracodawca regularnie spotyka się z pracownikami, związkiem zakładowym działającym w spółce, oraz mistrzami."
Jeśli chodzi o podwyżkę 100 złotych, według zarządu jest ona "całkowicie nieracjonalna - gdyż Spółka takimi środkami nie dysponuje".
Zarząd informuje, że w ostatnich dwóch latach płace wzrosły o 9 proc. - Pracowałyśmy więcej, stąd wzrost. Ale stawka za godzinę nie jest wyższa - ripostują kobiety. Są rozgoryczone.
- Zarząd twierdził, że zwolnił nasze koleżanki, bo firma jest w złej sytuacji. Tymczasem, na hali pracuje kilka nowych kobiet - podkreślają. Dodają, że obiecane klimatyzatory zostały zamontowane, ale nie chłodzą (według zarządu, klimatyzacja przechodzi testy i ma zostać włączona w 2015 r.).
Już nie chodzi o pieniądze
Czy warto było się haratać o te 100 złotych miesięcznie? - Tu już naprawdę nie chodzi nam o pieniądze - mówią Dorota i jej koleżanki z pracy. - Przekroczona została pewna granica, naruszono naszą zwykłą ludzką godność.
Co wiesz o Krakowie? WEŹ UDZIAŁ W QUIZIE!"
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!