List był protestem wobec bezprecedensowego faktu, że oto politycy zażądali cofnięcia dotacji dla filmu. I żądanie to skierowali do wszystkich koproducentów: Litwinów, Niemców, Telefonii-Polska,
w nagłej obawie, że z ocenionego pozytywnie przez ekspertów scenariusza musi powstać film szkalujący bohaterów.
A sprawa nie jest prosta. W poniedziałek np. mieliśmy w Warszawie prezentację teatrów TV. Siedziało ośmiu reżyserów, w różnym wieku, my z Januszem Majewskim byliśmy najstarsi, inni przeważnie młodzi, niektórzy moi studenci, jak Marcin Wrona. Były tylko trzy fabuły, w tym jedna klasyka, czyli moja, a reszta to były tzw. teatry faktu. Program jest do granic absurdu przesycony teatrem faktu, dlatego moja "Szkoła żon" Moliera jest zupełnym ewenementem...
Ale mówimy o czymś innym. Jeden z tych programów, właśnie Marcina Wrony, był w zeszłym tygodniu wyemitowany, z ładnym udziałem absolwentki naszej szkoły, Joasi Kulig. Obejrzałem
go z uwagą.
A refleksje? Opowieść jest okupacyjna, ponura, o bohaterskim geście dziewczynki, która chciała walczyć, a tak się jej złożyło, że walka była równie skomplikowana jak zadanie, jakie jej dali...
Oglądam i widzę, że za temat wojny biorą się ludzie bardzo młodzi... i wykonawcy, i realizatorzy,
nie mający kulturowo i mentalnie pojęcia o tym, o czym mają opowiedzieć.
W moim pokoleniu, też powojennym, wojna wisiała jeszcze na plecach, jeszcze nasi rodzice czuli strach. A tu nie ma żadnego strachu, oni biorą się za temat jak za Batmana, Spidermana, czy Misję niemożliwą! Ich wzorce to amerykańskie kino, a mundury kowbojów można przełożyć na mundury gestapo. I gotowe.
Mam w oczach absurdalną scenę w pociągu, gdy nasz absolwent zresztą, niegdyś jeden
z najzdolniejszych studentów, zachłystuje się opowiadaniem o gazowaniu Żydów. Nic takiego
w okupacyjnej rzeczywistości zdarzyć się nie mogło, a ta scena powinna być wyświetlana jako negatywny przykład zabierania się za historię.
I tak już idzie do końca. Nie wierzysz w nic. W tortury, w litry krwi, bo wiesz, że charakteryzatorka też jest młoda, więc mówi - tu przylejemy czerwonej farby, bo w amerykańskim kinie... I nagle rozumiesz, że oni to opowiadają jak grę komputerową. A więc bohaterka za chwilę wstanie, bo "ma jeszcze dwa życia".
Jeżeli w taki sposób ma się dostać w ręce młodego człowieka kolejny temat historyczny, to jestem za tym, żeby się nie dostał. Aliści nie mogę tego stwierdzić a priori, zwłaszcza że wszyscy, którzy czytali scenariusz o "Tajemnicy Westerplatte", mówią, że młody autor jest bardzo sensowny
i odpowiedzialny, a sprawę ma zdokumentowaną doskonale. Całe swoje młode życie poświęcił temu tematowi.
Chodzi więc tylko o to, by się nie zabawiać wojną, choć jest to tak bardzo odległy czas, że tym młodym ludziom jest pewnie wszystko jedno. Jednak ci, którzy im zlecają temat, powinni wiedzieć, jaki jest wydźwięk sprawy.
Popełniliśmy jakiś straszny błąd pedagogiczny, jeśli wyobraźnia młodzieży może przyjmować tylko amerykańskie stereotypy, nie widząc choćby polskiego kina, filmów polskiej szkoły filmowej... Jak patrzę na Włochów, których najlepiej znam, to im zazdroszczę, bo tam w publicznej telewizji jest sporo programów o ich własnym kinie, idą stare, włoskie filmy.
U nas nie zna się i nie szanuje polskiego kina, tak jak nie szanuje się tradycji. Dlatego tak łatwo politycy mogą podważać wszystkie autorytety, myśląc, że jeżeli zrobią defiladę z ułanami,
to narodowi wystarczy.