W myśl tego zwyczajowego prawa środowiskowego, dać sobie w szyję wolno było najwyżej 24 godziny po niedzielnym meczu. Albo po godzinach 48, jeśli grało się w sobotę. Praktycznie chodziło
o "zagospodarowanie" wolnego od zajęć treningowych poniedziałku…
Zbożną intencją było wchodzenie nie na kacu w tygodniowy mikrocykl treningowy, zaczynający się od wtorku. Gdyby nasi reprezentanci: Boruc, Dudka i Majewski, trzymali się starego obyczaju, nie zaglądaliby do butelki w środowy wieczór. Rzecz się miała wprawdzie zaraz po przegranym meczu międzypaństwowym z Ukrainą, jednakże w trakcie intensywnych przygotowań do meczu inaugurującego eliminacje do mistrzostw świata.
Selekcjoner Beenhakker nie tylko zawiesił balangowiczów w prawach członków kadry, ale - jak to ma w zwyczaju - wygłosił refleksję na temat naszych cech narodowych. Tym razem chodziło
o zakwalifikowanie pijaństwa jako sposobu bycia polskiego narodu, co jest znacznie wyolbrzymionym uogólnieniem.
Incydentu nie można było puścić płazem, zwłaszcza że miał miejsce w kolebce futbolu, jakim jest zarówno dla Polaków, jak, i trochę uzurpatorsko, dla Ukraińców, miasto Lwów. Ludziska w tamtej stronie patrzą na nas jako na przedstawicieli cywilizacji zachodnioeuropejskiej, stojącej wyżej
w zakresie kultury obchodzenia się z alkoholem.
Z tego punktu widzenia największy zawód sprawił nasz najlepszy eksportowy gracz, czyli Artur Boruc.
Zasłynął on bowiem w Szkocji, a także na całych Wyspach Brytyjskich, jako gorliwy wyznawca katolicyzmu na wynos. Od paru sezonów publicznie demonstruje on silne przywiązanie do biało-zielonych barw Celticu Glasgow, klubu reprezentującego kręgi Szkotów wyznania rzymskokatolickiego. W trakcie derbowych meczów z Glasgow Rangers nasz bramkarz denerwuje protestanckich kibiców rywali, ostentacyjnie sygnalizując miłość do swego wyznania.
Uczestnicząc w alkoholowej libacji Boruc mocno nadwerężył swój status obrońcy wiary. Trwa bowiem miesiąc sierpień, tradycyjnie traktowany przez polskich katolików jako czas trzeźwości.