https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Przy stole cementują rodzinne więzi

Barbara Sobańska
Grażyna i Andrzej Starowiczowie razem prowadzą rodzinną cukiernię
Grażyna i Andrzej Starowiczowie razem prowadzą rodzinną cukiernię Adam Wojnar
Grażyna i Andrzej Starowiczowie na prywatny, rodzinny użytek mają inne imiona: Jola i Wojtek. Razem prowadzą cukiernię przy ul. Stradom 7 w Krakowie, którą przejęli po rodzicach Andrzeja. Marzą o tym, by któreś z ich dzieci kontynuowało rodzinny biznes, ale na razie córka poświęciła się nauce, a syn założył własną firmę - mówią Barbarze Sobańskiej

Grażyna Starowicz

Andrzej jest wulkanem energii. Nie znosi bezczynnego siedzenia! Dlatego nie można się z nim nudzić. Jesteśmy razem 24 godziny na dobę - w domu i w pracy. Znajomi się dziwią, jak to wytrzymujemy, ale my dajemy radę. Nawet na urlopy jeździmy razem.

Tylko jeden spędziliśmy osobno. Córka była na stypendium w Neapolu i mieliśmy jechać wszyscy razem na wakacje na Sycylię. Ale akurat podniesiono nam czynsz i nie mogliśmy zamknąć cukierni nawet na dwa tygodnie, bo to mogłoby się zakończyć upadkiem firmy.

Tradycją w naszym domu są rodzinne obiady. Dopóki żyli rodzice Andrzeja, wspólny obiad był codziennie. Teraz spotykamy się przy stole w każdą niedzielę. Stół scala i łączy rodzinę. Dowiadujemy się, co u kogo słychać, co się dzieje.

Córka Kasia ma własną rodzinę - męża i dwuletniego synka. Syn Wojtek też ma swoje życie, własne problemy. Na te niedzielne obiady przychodzą też moja mama, siostra męża i nasz daleki niepełnosprawny krewny, który nie ma nikogo bliskiego poza nami. Dla mnie obiad na 10 osób to normalka.

Gotuję ja. Mąż do kuchni się nie wtrąca. Mamy ścisły podział obowiązków, w myśl zasady, że dwuwładza nie jest dobra. W domu prym wiodę ja, a w pracowni władzę niepodzielną dzierży mąż.
Obiad zaczynam przyrządzać w sobotę, a w niedzielę nieco wcześniej przychodzą moja mama i córka i pomagają dokończyć dzieła.

Wcześniej w naszej kuchni królowały mięsa - kotlety de volaille czy eskalopki. Teraz jemy lżejsze potrawy, mniej kaloryczne. Ale gdy ktoś ma jakąś kulinarną zachciankę, spełniam ją z przyjemnością. Ostatnio mamę wzięło na najzwyklejsze w świecie kotlety z kapustą zasmażaną. Proszę bardzo!

Desery zawsze przynosimy z cukierni. Mamy taką zasadę, której nauczyli nas rodzice Andrzeja, że najładniejsze kawałki dostają klienci, a my zadowalamy się tymi uszkodzonymi. Nie robimy w domu żadnych ekstradeserów, bo te z cukierni są przepyszne.

Receptury Andrzej sam wymyśla. Ma do tego prawdziwy talent. Beza z kawą powstała na bazie tortu, który był zawsze specjalnością jego siostry. Wszyscy zachwycaliśmy się jego smakiem, ale niestety w wersji oryginalnej nie nadawał się do sprzedaży.

Andrzej myślał, kombinował i ułożył składniki jeden na drugim. Ciastko okazało się hitem. Niby żaden rarytas, proste w wykonaniu, a ludziom tak smakuje... Mamy takiego klienta, który codziennie przyjeżdża samochodem po jedną bezę z kawą. Pewnego razu Andrzej zaproponował mu, żeby kupił dwie i oszczędził drogi. Powiedział, że nie, bo gdyby kupił dwie, obie by zjadł. A chce poprzestać na jednej.

Ciastko "Dzwon Zygmunta" ma jeszcze ciekawszą historię. Dowodzi polotu i ambicji Andrzeja. Pewnej niedzieli przyszedł do cukierni klient i zaczął narzekać, że warszawscy cukiernicy ciągle coś nowego wymyślają, choćby ciastko "Kolumna Zygmunta", a w Krakowie twórczy marazm. Andrzej kazał mu chwilę poczekać i na jego oczach stworzył ciastko.

Wziął dwie bezy, złożył, posmarował kremem, zanurzył w bitej śmietanie i posypał wiórkami migdałowymi - proszę bardzo. Potem udoskonalił ten przepis z pracownikami i dziś sprzedajemy ciastko pod nazwą "Dzwon Zygmunta".

Ciastko "Bona" to znowu beza na cieście ptysiowym z lekkim kremem waniliowym i - jak Andrzej żartobliwie mówi: dookoła "ogórki", czyli kiwi, a od góry "włoszczyzna" - w lecie maliny i jagody, a zimą winogrona i brzoskwinie. Te pomysły wszyscy testujemy. Nie jestem ostrym krytykiem. Wyroby męża zawsze mi smakują!
Andrzej Starowicz

Małżeństwem jesteśmy od 15 maja 1976 r. To były niezapomniane juwenalia... Poznaliśmy się trzy lata wcześniej, jeszcze w liceum. Ja chodziłem do pijarów, żona do "13" i spotkaliśmy się na jakiejś prywatce.

Po trzech latach znajomości wzięliśmy ślub. Mieliśmy po 21 lat. Jeszcze studiowałem, ale nie sfinalizowałem sprawy, bo na świecie pojawiła się córka Kasia, a w 1980 ro musiałem przejąć rodzinny interes - pracownię cukierniczą, co oczywiście zawsze zamierzałem zrobić.

Wesele mieliśmy w kasynie wojskowym przy Zyblikiewicza. Były tam duże sale, a że rodzinę mamy znaczną, nadały się idealnie. Na naszym weselu poznali się mój przyjaciel i żony przyjaciółka ze szkoły. To była miłość od pierwszego wejrzenia, która trwa do dziś.

W latach 80. w "okresie kartkowym" nie było z czego robić ciast. Mieliśmy mąkę, ale cukier był ostro reglamentowany. Robiliśmy więc dużo ciastek, ale mało słodkich i nietłustych. Tak zostało do dziś. Wtedy z konieczności, teraz z wyboru.

Żona jest bardzo gospodarna. Dom to jej królestwo. Z kolei w firmie Grażyna zajmuje się pracą administracyjno-biurową, a w pieczenie ciast raczej się nie wtrąca. Kocha kwiaty i ma do nich rękę. Latem nasze cztery balkony rozkwitają pelargoniami. Pierwsze sadzonki przywieźli moi rodzice z Austrii. Zobaczyli, jak pięknie wyglądają ukwiecone domy, zatrzymali się przy którymś z nich i dostali od gospodarzy kilka szczepek. Żona kontynuuje tę rodzinną tradycję.

Jesteśmy bardzo rodzinni. Cały sezon letni spędzamy za Krakowem, gdzie razem z siostrą mam działkę, którą ojciec nazwał "ranczem". Tam niedzielne obiady przyrządza moja siostra. Przyznam, że żonę usportowiłem. Nie bardzo umiała pływać. Wziąłem ją więc do Chorwacji, gdzie woda jest tak zasolona, że łatwo się nauczyć.

Potem zabrałem ją na jacht. Kolega pływa namiętnie, zaprosił nas. Pojechaliśmy, choć żona nie bardzo czuła wodę. Płyniemy na przechyle, nagle patrzę, a ona zadowolona balastuje bez żadnego wspomagania! Mimo grozy wody. Raz przeżyliśmy nawet tzw. wybudowanie się fali na cztery metry. Dla szczura lądowego to wielkie przeżycie. Płyniemy i nagle kolega krzyknął: "Nie odwracajcie się!", więc oczywiście natychmiast spojrzeliśmy za siebie, a za nami, nad masztem, zawijająca się ściana wody.

Przekonałem ją też do nart. Dziś nawet woli ten zimowy urlop od letniego. Szusuje, jak się patrzy. Od kilkunastu lat jeździmy na narty dużą, kilkunastoosobową grupą przyjaciół.

Syn Wojtek kończy studia i zajmuje się organizacją imprez reklamowych, ale mam nadzieję, że w przyszłości przejmie rodzinny biznes. Przy ważniejszych wydarzeniach cukierniczych, jak święta czy tłusty czwartek, chętnie pomaga. Przychodzi też do cukierni w niedziele.

Na córkę Kasię nie mam co w tym względzie liczyć, bo robi karierę naukową. Skończyła biotechnologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a doktorat na uniwersytecie w Utrechcie w Holandii. Teraz pracuje w PAN i rozpoczęła habilitację. Zajmuje się przeciwdziałaniem bólowi.

Ciężar rodzinnego biznesu spoczywa zatem na Wojtku. Choć przykład profesora Bliklego pokazuje, że tytuły naukowe nie przeszkadzają w kontynuowaniu tradycji rodzinnych. Może w przyszłości rodzinny biznes weźmie w swoje ręce nasz dwuletni wnuk Julek, syn Kasi? Jest absolutnie naj. Najpiękniejszy, najmądrzejszy. Rozpuszczamy go bez żadnych skrupułów, jak na porządnych dziadków przystało.

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska