Na imię mam Karolek, mam prawie 11 lat i jestem Polakiem. W Krakowie podoba mi się, że jest dużo zamków, zabytków i że tu się urodziłem. Mieszkam na osiedlu Na Stoku. Pokój mam z braćmi, jest taki w sam raz, żeby zmieścić mnie i braci. Mój blok jest średni, nie jak wieżowiec, niższy. Stoi prawie niedaleko szkoły. Do szkoły lubię chodzić, bo ja głównie lubię się uczyć. Lubię matematykę i nauki ścisłe: fizykę, astronomię. Interesuję się też samolotami, technologią myśliwców. No tym, że latają. Chciałbym być inżynierem lotniczym. Projektowałbym samoloty. Ale nie tylko, jeszcze statki kosmiczne. Trzeba odpowiedniej termodynamiki, by działały. Karol z rodzicami i bratem od trzech tygodni mieszka w strzeżonym ośrodku dla cudzoziemców w Przemyślu.
Moja mama jest dobra i miła. Jestem podobny do mamy. Ma ładne, czarne włosy, takie jak moje. Jest czasem wymagająca, ale głównie pozwala na wszystko. Tata tak samo. Mam dużo kolegów. Gramy razem na komputerze w gry strategiczne. Albo układamy klocki lego. Kuba ma ich dużo, bo ja do niego chodzę się bawić. Tacy najbliżsi to Kuba, Marek, Cyryl i Kamil. Już jesteśmy razem osiem lat, od przedszkola. Są mili i lubię ich, bo się znamy i się przyjaźnimy.
Jargal Jamba, mama Karola, miała 11 lat, gdy pierwszy raz zobaczyła Polskę. Przyjechała do Warszawy z rodzicami - dyplomatami, wysłanymi tu do pracy w rosyjskiej ambasadzie. Jej pierwsze wrażenie: piękne, duże miasto. - Pamiętam, że chodziłam do kin, muzeów, razem z rówieśnikami jeździliśmy na rowerach po parku - wspomina. - Tyle przyjaźni tu nawiązałam.
Mieszkała przy Alejach Ujazdowskich. Języka polskiego uczyła się w szkole dla dzieci dyplomatów. Od gosposi, która pomagała im w codziennych sprawach, nauczyła się gotować żurek. Gdy miała 17 lat wróciła do Ułan Bator. Ale wspomnienia z dzieciństwa nie dawały jej zapomnieć o Polsce. Wiedziała, że kiedyś znów tu zamieszka.
W wolnym czasie czytam albo maluję. Lubię książki przygodowe i te naukowe, podręczniki takie. Rysuję wszystkim i kredkami i farbami. Obojętne co. Albo góry, albo zamki. W domu mam model F22A Raptor. Czyli drapieżnik. Taki do sklejania. Najpierw trzeba wyjąć z opakowania i małym nożykiem wyciąć elementy, według instrukcji. Później się składa i skleja. Czwarty poziom trudności, ale ja w dwa dni złożyłem. Razem z kolorowaniem byłoby trochę dłużej, ale nie miałem farb. Angielski bardzo lubię. Mongolski jest taki dziwny według mnie. Trudno się go wymawia, a pisze się jeszcze bardziej trudno. W Mongolii nigdy nie byłem. Wiem tylko, że jest w Azji. I mama mówiła, że jak jest lato, to jest bardzo gorąco, a jak jest zima, to jest bardzo zimno. Niekoniecznie chciałbym tam jechać. Mógłbym, żeby odwiedzić tylko. Ale później wrócić.
Z mężem Jamba poznała się na spotkaniu studenckim. Jej pierwsza miłość. On też uczył się za granicą, w Irkucku. - Marzenie żony stało się i moim - mówi Batdavaa Gonczigsuren. - Kiedy się poznaliśmy, pierwsze zdanie jakie wypowiedziała, było o Polsce. Ja wtedy tyle wiedziałem o tym kraju, co z seriali o czterech pancernych i Hansie Klosie - śmieje się.
Marzenie spełniło się w 2000 roku. Mieli już dwóch synów, trzeci był w drodze. 22-letni Khash, najstarszy, pamięta Mongolię jak przez mgłę. - Przyjechaliśmy do Krakowa w lecie, w nocy - opowiada. - Kiedy rano wyjrzałem przez okno, zobaczyłem mnóstwo zieleni. Mieszkaliśmy w domkach jednorodzinnych. Wszystkie miały piękne ogrody, kwiaty. Bardzo mi się to spodobało, cały klimat, krajobraz. Tego roku było ciepło aż do listopada.
Jargal Jamba znalazła pracę jako tłumaczka przysięgła języka mongolskiego. Jej mąż zajął się handlem. Wynajęli mieszkanie w Nowej Hucie. Pracowali, nawiązywali przyjaźnie. Dzieci dorastały. Starsi synowie zaczęli studia na Akademii Górniczo-Hutniczej. Kilka dni temu Khash obronił pracę inżynierską. Od 2004 r. starali się zalegalizować pobyt, pisali pisma. Ale ciągle coś było nie tak, cały czas czegoś w papierach brakowało. Wyczerpali wszystkie drogi odwoławcze. W 2007 r. zapadła decyzja o deportacji.
Pisałem sprawdzian z języka polskiego, w jakąś środę to było. Chyba tak. I mama mnie wcześniej zabrała, powiedziała, że tatę złapali strażnicy graniczni. Martwiłem się, że mogą mu coś zrobić. W poniedziałek, 10 stycznia, miałem technikę. Ale to nie była ostatnia lekcja, tylko przedostatnia. I wtedy mama przyszła. Z tyłu stało dwóch panów. Jeden taki trochę wyższy, a drugi taki niższy. Mama powiedziała, żebym się szybko spakował. Zabrali nas do placówki w Balicach. Myślałem, że tylko, żeby nas posprawdzać. Tak bardzo się nie bałem. Trochę się tylko stresowałem. Później pojechaliśmy do sądu. I tam było postanowienie, że 90 dni będziemy w Przemyślu. Jechaliśmy cztery, czy pięć godzin, a ja cały czas wtedy spałem. Sprawdzali, czy nie mamy ostrych narzędzi. Zabrali mi cyrkiel, bo tu nie można mieć takich rzeczy. Później poszliśmy do naszego pokoju, tam gdzie był tata. I za parę dni dołączył do nas mój brat. Trochę się cieszyłem, a trochę nie. Bo brat miał obronę i się martwiłem, że nie zda. Ale też ucieszyłem się, że go widzę.
Ojca - Batdavaa - złapali przed Nowym Rokiem. Wyszedł rano spotkać się z przyjacielem na placu Bieńczyckim i już nie wrócił. Wieczorem zadzwonił do żony, że jest w strzeżonym ośrodku dla cudzoziemców w Przemyślu. Dwa tygodnie później Jamba robiła zakupy w sklepiku pod blokiem, gdy podeszło do niej dwóch strażników granicznych. Pozwolili tylko zabrać z sobą najmłodszego syna. Myślała, że jak z nimi porozmawia, to zrozumieją. Obiecywała, że będzie się stawiać na wezwania.
- Ale oni mają przepisy, ustawy, wykonują swoją pracę - przyznaje. - Wszyscy są dla nas życzliwi. Najbardziej szkoda mi dzieci, bo wiem, jak to przeżywają. Mieli plany, marzenia, dokładnie widzieli swoją przyszłość. A teraz to wszystko może się rozwiać...
Kilka dni później Khash wyszedł z egzaminu. O godz. 9.20 czekał pod uczelnią na autobus do domu. Miał tam spotkać się z młodszym bratem Oyun-Od. Rano wziął od niego klucze. Zdążył jeszcze oddać je koledze. - Nie mam do nikogo żalu - mówi Khash. - Ale nie wyobrażam sobie powrotu. W Mongolii zawsze czułbym tęsknotę, jakbym był poza domem. Trudno tak nagle zostawić przyjaciół, uczyć się języka, wszystko zaczynać od nowa. Przez te lata, przez to, że się tu wychowałem, wziąłem jakąś cząstkę od Polaków i zainstalowałem ją w sobie.
W ośrodku mieszka się nawet dobrze. Jest tu dwójka dzieci, i z nimi się bawię. Teraz czytam książkę. Taki życiorys jakby przygodowy. Może podam tytuł: "Ku Morzu Filipińskiemu".
Sam nie mogę nigdzie wychodzić. Tylko czasem na spacery. I jeszcze chodzimy na śniadania, obiady i kolacje. Stołówka jest w osobnym budynku. Najpierw się idzie do góry po schodach, i są takie kraty. Te kraty są nieprzyjemne. Chodzę na zajęcia z malowania, klejenia. Ale matematyki nie ma.
Dostałem paczkę od przyjaciół. Napisali, że tęsknią, i żebym wracał do szkoły. Dostałem gry planszowe, warcaby i słodycze. Lubię słodycze, ale za dużo nie jem, bo mogą boleć zęby. I to są puste kalorie. Lubię najbardziej to, co mama gotuje. Naleśniki, też lubię żurek i zupę pomidorową.
W ośrodku jesteśmy, bo mama zaniedbała jakieś sprawy i ten... Musimy zdobyć obywatelstwo, bo już się tu pozaprzyjaźnialiśmy i pracujemy tu i się uczymy. Ja jestem i poważny, i wesoły. I to, i to. Zależy od sytuacji.
Teraz martwię się o różne rzeczy. Boję się wyjechać, bo nie znam Mongolii. Tam nie mamy domu, mama nie miałaby pracy, w ogóle nic tam nie ma w tej Mongolii. Gdybym musiał wyjechać z Polski byłoby mi bardzo smutno. Na imię mam Karolek i jestem Polakiem. Moi rodzice i bracia też są Polakami, można tak powiedzieć.
Polecamy w serwisie kryminalnamalopolska.pl: Skatował go za kobietę