https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Święta w "Zielonym Gaju". Franciszek Sikoń z Jastrzębia o tradycjach Bożego Narodzenia

Krystyna Trzupek
Franciszek Sikoń ze starej chałupy zrobił prywatny skansen
Franciszek Sikoń ze starej chałupy zrobił prywatny skansen Krystyna Trzupek
Franciszek Sikoń starą chatę w Jastrzębiu przerobił na skansen, w którym pielęgnuje lokalne tradycje i stoi na straży minionych dziejów. Nam opowiada o dawnych tradycjach bożonarodzeniowych, które jeszcze gdzieniegdzie są praktykowane.

W drewnianej chacie w kuchni stoi piec, którego ciepło przenika każdy zakamarek izby. Ogień w palenisku trzeszczy cicho, jakby opowiadał historię zapomnianą przez czas. Ciepło roztacza się nie tylko w kuchni, ale i w przylegającej bielonej na biało izbie, gdzie Matka Boska ze swoim Synem błogosławią domowi ze świętych obrazów.

Zapach palonego drewna miesza się z delikatnym aromatem herbaty z suszonych owoców, która bulgocze w garnku na żeliwnej blasze. Jej zapach obiecuje rozgrzać nie tylko dłonie, ale i serca zmarzniętych wędrowców, którzy pukają do drzwi. Tu hałas milknie, ustępując miejsca spokojnemu oddechowi starego domu – oddechowi ognia, drewna i pamięci. Stara chata leży we wsi Jastrzębie (gmina Łukowica), w malowniczej dolinie rzeki Jastrzębik, u podnóża góry Skiełek. Stawiał ją ojczym Franciszka Sikonia jeszcze w okresie międzywojennym. W 1997 roku pan Franciszek z rodziną przenieśli się do nowego domu. Starą chałpinkę postanowiono jednak nie wyburzać, tylko przerobić na skansen, strażnika minionych dziejów i lokalnej tradycji. Tak powstało gospodarstwo edukacyjne ,,W Zielonym Gaju”, które z dumą prowadzi córka pana Franciszka, Agata Kwit wraz z mężem Krzysztofem.

- Ludzie byli bardzo szczodrzy. Darowali nam wszelkie skarby znalezione na strychach i stodołach. Jest tu niecka do wyrabiania ciasta, przetaki do przesiewania zboża, drewniana maszynka do szatkowania kapusty, praska do sera, stare żelazka, lampy naftowe, tarki do prania, przyrządy związane ze zbiorami i pracą na roli, żarna, drewniana maszyna do szycia, szafa, skrzynia wianna – wylicza młoda właścicielka.

Piec chlebowy postawił pan Franciszek. To on z zięciem, panem Krzysztofem wyremontowali chałupę i wymienili stare, lekko spróchniałe belki, z zachowaniem starych zasad budownictwa. 64-latek, niewątpliwie dusza tego miejsca, z niezwykłą gościnnością opowiada odwiedzającym o tradycji, która jak krew pulsuje mu żyłach. Ogień wesoło gwarzy pod blachą, a my rozpoczynamy świąteczną rozmowę, o spotkaniach wokół uboższego niż dziś stołu, o rękach, które z miłością tworzyły ozdoby, i o wierze w to, że w prostocie kryje się prawdziwa magia świąt. Posłuchajcie.

Podłaźniczka

- Już Adwent kiedyś wyglądał inaczej niż dziś. Był to czas postu, ciszy. Zaprzestawano zabaw, odmawiano sobie przyjemności, nie było wesel. Dziś już się tak nie pości, a i wesela są organizowane – podkreśla pan Franciszek. – W tym czasie przygotowywano też domy na święta. Bielono ściany, pastowano drewniane podłogi – wylicza. W wigilijny dzień wstawało się wcześnie, zgodnie z ludowym porzekadłem: ,,Jaka Wigilia, taki cały rok”.

- W wigilijny dzień domownicy uważali coby się nie kłócić. Obowiązywał ścisły post. Mężczyźni z rana szli do lasu po choinkę, którą się potem ubierało, robili obrządek w oborze, a kobiety uwijały się w kuchni. Czasem młodsze dzieci wyganiano z domu, by nie przeszkadzały w pracy i nie wyjadały przygotowanych potraw – uśmiecha się gospodarz.

A dawniej zima niewątpliwie potrafiła pokazać swoją siłę. Śnieg padał gęsto, a mróz ścinał oddech, skrząc się w słońcu jak rozsypane na ziemi diamenty. Wioski tonęły w bieli, a zaspy sięgały aż pod okna.

- Robiliśmy w śniegu tunele, konstruowaliśmy łyżwy z deszczułek, które przyczepialiśmy do butów skórzanymi pasami, a potem ruszaliśmy na zamarzniętą rzekę – śmieje się pan Franciszek.

Pod powałą w sąsiedniej izbie, nad stołem, zawieszona jest podłaźniczka – niewielki, odwrócony czubek świerku lub sosny, ozdobiony suszonymi jabłkami, orzechami i bibułkowymi kwiatami.

- To jeden z najstarszych symboli bożonarodzeniowych. Zawieszano ją w centralnym miejscu izby, nad stołem, by zapewnić domowi dobrobyt na cały nadchodzący rok. Ważnym elementem jej wystroju były tzw. światy, czyli krążki opłatka. Miały chronić od zła, zapewnić szczęście i pomyślność w nadchodzącym roku – tłumaczy symbolikę pan Franciszek.

Na stole leży spora wiązka siana, owies, który potem święci się w św. Szczepana. Dodatkowe nakrycie dla zbłąkanego wędrowca.

- Pamiętam, jak u nas jadło się jeszcze z jednej miski. Nasz dom był zawsze otwarty, kiedy ktoś przyszedł w porze obiadu dostawał łyżkę i zasiadał do wspólnej misy. Ale na Wigilię każdy miał osobne nakrycie - wspomina gospodarz.

Dania były skromniejsze, kapusta z grzybami, zupa grzybowa, kasza ze śliwkami, pierogi. Pod choinką nie było prezentów.

Na szczęście, na zdrowie!

Jednym z najważniejszych ludowych wierzeń był przesąd, że w Wigilię nie może do domu przyjść pierwsza kobieta, bo to zwiastowało pecha. Po kolacji panny wychodziły przed dom i nasłuchiwały. Z której stron pies zaszczeka, z tej miały się spodziewać przyjścia kawalera. Opłatek gospodarze wrzucali do studni, co miało zapewnić dostatek wody i błogosławieństwo. Gospodyni dawała opłatek krowom, na znak, że to one towarzyszyły Jezusowi w zagrodzie. Psy i koty nie mogły otrzymać opłatka. Po Bożym Narodzeniu kawalerowie szli na ,,podłos” do dziewczyn, rzucając święconym owsem po kątach domu, a jak były w chacie dzieci, to dorzucali też parę cukierków, śpiewając: „Na szczęście na zdrowie, Na ten święty Szczepan”.

Jasełka

Ciepło chlebowego pieca otula wspomnienia, które płyną po drewnianej chałupie. Kiedy pan Franciszek zaczyna opowiadać o dawnych jasełkach, w których występował, jego oczy rozświetla młodzieńczy błysk, jakby znów miał kilkanaście lat i czekał na pierwszą gwiazdkę, która była sygnałem do wyruszenia w drogę.

– Kolędowanie, proszę pani, to była prawdziwa sztuka – mówi, a w jego głosie brzmi duma. – Nie tak jak dzisiaj, że ktoś zapuka, zaśpiewa jedną kolędę i leci dalej. My robiliśmy jasełka! Grałem w nich od podstawówki, do czasu, kiedy poszedłem do wojska.

Franciszek wcielał się w różne postacie – pastucha, króla, grabarza, a czasem i Żyda. Przygotowania zaczynały się już na kilka tygodni przed świętami. Stare kufry kryły przebrania: płócienne koszule, płaszcz grabarza czy strój Żyda.

– Jak się przebierałem, to w tym czasie ktoś musiał zająć ludzi w izbie. Najczęściej był to chłop przebrany za czarownicę. Ludzie płakali ze śmiechu, jak zaczynała opowiadać i rzucać czary – wspomina 64-latek.

Chodzili do domów tylko na zaproszenie gospodarzy. Za występ nie brali pieniędzy. Ludzie częstowali, czym mogli, na koniec była zabawa. Śmiech i śpiew wypełniały izbę do późnej nocy, zwłaszcza że kolędnicy odwiedzali domy głównie w weekendy, gdy ludzie mieli czas i ochotę na wspólne świętowanie. Jasełka były grane do 2 lutego, do święta Matki Boskiej Gromnicznej.

Pan Franciszek z nostalgią wspomina tamte chwile. – Do dziś mam w pamięci każdą scenę, każdy śmiech. A jak się spotkam z dawnymi kolegami, to marzymy, żeby jeszcze raz takie jasełka odegrać. Choćby raz, dla dzieci, żeby zobaczyły, jak to kiedyś było.

- Obiecałam sobie, że spróbujemy odtworzyć te jasełka, tata pamięta prawie wszystkie przyśpiewki, dialogi – wtrąca córka Agata Kwit.

W Zielonym Gaju

Przed wejściem do Zielonego Gaju stoi szopka. Pachnie tegoroczne siano i słoma. Na ślufanku przysiada pan Franciszek. Pani Agata oprowadza po obejściu i tłumaczy zgromadzone sprzęty.

- Zapraszamy do współpracy szkoły i przedszkola. Organizujemy spotkania klasowe, warsztaty dostosowane do pór roku, takie jak: poszukiwanie wiosny, ginące zawody, dzień na wsi – wylicza właścicielka, pani Agata. Poznają tutaj tradycje i zwyczaje miejscowej ludności, sposób w jaki od setek lat obrabiali ziemię i jakich narzędzi do tego używali. Nasza oferta jest całoroczna – zaprasza.

Bogate zbiory skrywają przeszłość, a gospodarze uchylają rąbka tajemnicy każdemu, kto tylko zechce ją poznać.

Rzeźbiarska pasja

Z kąta kuchni zerka na nas brodaty góral wyrzeźbiony w drewnianym klocu przez pana Franciszka. – Zawsze ciągnęło mnie do dłubania w drewnie. Z zawodu jestem cieślą, choć pracowałem też jako kierowca, ale ostatecznie siekierka wygrała z kierownicą – uśmiecha się pan Franciszek.

- To moja pierwsza rzeźba, mimo, że jestem na emeryturze czasu brak, ale chciałbym rzeźbić, ciągnie mnie do tego – uśmiecha się. Umawiamy się, że za jakiś czas znów odwiedzę Zielony Gaj, by opisać Wam rzeźbiarskie poczynania pana Franciszka, ale to już temat na odrębną historię. Za jakiś czas zatem, zaproszę Was tutaj ponownie.

Polecane

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo
Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska