Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Turbacz - ich dom w Gorcach

Marek Lubaś-Harny
Aleksander Długopolski, gospodarz turystycznej przystani: Biznesu się na tym nie zrobi, ale o schronisku marzyłem od zawsze
Aleksander Długopolski, gospodarz turystycznej przystani: Biznesu się na tym nie zrobi, ale o schronisku marzyłem od zawsze wojciech matusik
Drapieżniki rzadko się pokazują, kryją się po lasach. Juhasi opowiadają, że baca Gach tylko raz, w pierwszym roku swego pobytu na Długiej Hali, widział jednego na własne oczy. O piątej rano wyszedł właśnie do dojenia, patrzy, a tu na polanie siedzi wilk i spokojnie mu się przygląda. Pojawienie się człowieka zniechęciło jednak drapieżnika do ataku na owce. Posiedział jeszcze chwilę i bez pośpiechu poszedł w las. O mieszkańcach Turbacza - pisze Marek Lubaś-Harny.

Najwyższy wierzchołek Gorców zawsze miał w sobie magnes. Od wieków był letnim domem pasterzy, którzy przed wiekami wykarczowali lasy, tworząc rozległe hale, które dziś są wielką atrakcją tych gór. To dzięki nim Seweryn Goszczyński mógł napisać w swym "Dzienniku z podróży do Tatrów": "Widok z Turbacza przecudny na wszystkie strony". Pierwsze schronisko postawiono pod szczytem w latach 20. ubiegłego wieku. W czasie wojny służyło za dom partyzantom Konfederacji Tatrzańskiej, AK i Ognia. Spalone przez Niemców, odbudowano po wojnie.

Dziś na Turbaczu znów mieszkają po sąsiedzku pasterze i gospodarze turystycznej przystani. W bacówce gospodarzy baca Krzysztof Gach, schroniskiem zawiadują Bogumiła i Aleksander Długopolscy.
Wczasy z owcami

Gorczański Park Narodowy dziś nie tylko nie zabrania paść owiec na Hali Długiej, ale wręcz do tego zachęca, w trosce o to, aby ta piękna polana pod szczytem Turbacza nie zarosła lasem. Ktoś mądry doszedł do wniosku, że po pięciuset latach pasterstwa w Gorcach - polany, choć kiedyś stworzone przez ludzi, stały się już elementem naturalnego środowiska gór. Gdyby znikły, zubożałaby gorczańska przyroda.

Krzysztof Gach jest więc bacą parkowym. Podpisał kolejną umowę, na mocy której może wypasać stado na terenie parku, nic nie płacąc. W ten sposób baca ma korzyść z parku, a park z bacy.
Dziś bacy na hali nie ma. Zastępują go juhasi Sławomir Mazur i Sylwester Pierzchała. Mazur jest z owcami na hali Turbacz, którą widać za młodym lasem. Pierzchała dogląda bacówki. Turystów nie za dużo, bo środek tygodnia i pogoda niepewna, ale zawsze może się trafić gość. Niektórzy wahają się, czy dać się skusić drewnianej strzałce z napisem "Bacówka". W pamięci mają jeszcze bacę, który gospodarzył tu przed laty, a turystów nie lubił. Psy miał napastliwe, a zdarzało się, że i sam poszczuł.

- Ludzie są różni, bacowie też - przyznaje Pierzchała. - Słyszałem o nim, podobno jakiegoś turystę nawet uszkodził. Ale my nie tacy. My gości radzi widzimy. Na dowód tego zaprasza do bacówki. Na pierwszy rzut oka przypomina tradycyjny pasterski szałas, jak przed wiekami. Na palenisku tli się ogień. Dym snuje się pod dachem. Po każdym udoju warzą tu owcze mleko i robią serki.

- Prawdziwe, owcze - zachwala i zapewnia: - Te krowy, co się pasą za bacówką, to tylko na cielęta.
Nowoczesność dotarła i tutaj. Radio gra, mają prąd, podciągnięty ze schroniska. Jest bieżąca woda, spływająca z położonego wyżej źródła. I nie śpią już pokotem na stryszku, jak dawniej bywało. Pierzchała z dumą otwiera drzwi w głębi bacówki, a za nimi ukazuje się przytulny pokoik, prawie jak w pensjonacie.

- Żyjemy tu sobie jak na wczasach - żartuje.
Ludzie i wilki
Właśnie wraca Mazur z owcami. Towarzyszy mu mały biały owczarek, najwyraźniej bez żadnego rodowodu. Juhasi mówią, że to mistrz w zaganianiu, przy nim żadna owca nie odbije od stada. Te duże, podhalańskie, to psy obronne.

Mazur jest juhasem nietypowym, bo z miasta. Wcześniej nie miał z owcami do czynienia.
- Mieszkam w blokach w Nowym Targu - mówi. - Różnych robót się chwytałem. Zeszłej zimy montowałem rowery w Italbajku. Praca przy owcach? Bardzo mi się spodobała. Świeże powietrze, przynajmniej sobie człowiek odpocznie. Turyści płacą, żeby zanocować na Turbaczu, a ja jeszcze dostaję za to pieniądze.

Nie zawsze jednak mogą nocować w luksusach bacówki. Nocleg w skleconej naprędce budce przy zagrodzie dla owiec do najwygodniejszych nie należy. A co noc na zmianę pełnią dyżury przy koszarze.
- Musimy spać przy owcach, żeby wilki nie wpadły i nie narobiły szkody - tłumaczy Pierzchała.
Drapieżniki rzadko się pokazują, kryją się po lasach. Juhasi opowiadają, że baca Gach tylko raz, w pierwszym roku swego pobytu na Długiej Hali, widział jednego na własne oczy. O piątej rano wyszedł do dojenia, patrzy, a na polanie siedzi wilk i mu się przygląda.

Pojawienie się człowieka zniechęciło jednak drapieżnika do ataku na owce. Posiedział jeszcze chwilę i bez pośpiechu poszedł w las. Takie spotkania należą do wyjątków, wspomina się je długo. Dopóki nie nastąpi atak, można by nawet sądzić, że wilki wyniosły się z okolicy. Ale uśpienie uwagi może kosztowa.

- Było to chyba dwa lata temu, jak nam porwały dwie owce. Od tego czasu pilnujemy - mówi Pierzchała.
Uwagę, że za zwierzę zabite przez drapieżnika należy się odszkodowanie od wojewody, kwituje machnięciem ręką.

- A co tam dadzą, parę groszy?

Stróżują więc. Kiedy w nocy psy zaczną ujadać, trzeba wstać i sprawdzić, co się dzieje.
- Człowiek wilka nie wyczuje, a pies wyczuje. Ale wyczuje też spóźnionego turystę, a nawet łanię. A wstawać trzeba. Trudno, taka praca - śmieje się Mazur.

Od kiedy podciągnęli prąd, wilki są mniej straszne. W nocy nad koszarem pali się mocna lampa i daje drapieżnikom po oczach. - Wilk się boi światła, tak jak ognia. A owce do światła nauczone - objaśnia Pierzchała.

Czas mierzony zimami
Długopolscy nastali w schronisku jesienią 2006 roku. - Poprzedni dzierżawcy zwinęli interes po wakacjach, bo chcieli choć trochę zarobku zostawić dla siebie. Tu jest tak, że co zarobisz w lecie, musisz w zimie włożyć z powrotem. I dobrze, jak wystarczy - mówi Aleksander Długopolski.

Na Turbaczu czas mierzy się zimami. Dopiero kiedy stopnieją śniegi, można kolejny rok uznać za przeżyty. A gorczańska zima to walka o przetrwanie. Bogumiła i Aleksander Długopolscy przekonali się o tym w zeszłym roku, kiedy zima przyszła już w październiku.
- Odprowadzałem żonę na dół, żółtym szlakiem do Nowego Targu - opowiada gospodarz. - Normalnie to trasa spacerowa. A tu nagle białe piekło. Już blisko Kowańca zaczęliśmy mieć klasyczne objawy braku cukru, osłabienie, mroczki przed oczami.

Na szczęście, Długopolski to ratownik GOPR, umiał rozpoznać groźne symptomy. Kilka kawałków czekolady zażegnało niebezpieczeństwo. Był to jednak dopiero początek kłopotów. - Przez trzy dni Turbacz był odcięty od świata - wspomina Długopolski. - Traktor się zakopał, skuter śnieżny też. Nawet na nartach czy rakietach człowiek zapadał się prawie po pas. Zresztą do lasu strach było wejść. Kiedy sypnęło, na bukach jeszcze były liście, więc teraz wszystko się łamało pod ciężarem śniegu. Urwała się linia z prądem, wszystkie nieszczęścia naraz.

Gdyby nie własny agregat prądotwórczy i zapas paliwa, problem miałoby nie tylko schronisko, ale i sąsiednia stacja przekaźnikowa, obsługująca dwie sieci komórkowe. O wszystkim trzeba pomyśleć wcześniej. Także o własnej kondycji.

- Wydawało mi się, że jestem dobrze wytrenowany. Od wielu lat chodzę po Tatrach, teraz niemal codziennie biegam po Gorcach, żeby utrzymywać się w formie - opowiada Długopolski. - A jednak... Pewnego dnia mało brakowało, a na łatwej trasie z Nowego Targu zostałbym na zawsze. Nic nie zapowiadało kłopotów, więc zabrałem pełny plecak jedzenia. Na dole było super, ale od krzyża się zaczęło. Sześćdziesiąt centymetrów świeżego śniegu wystarczyło, żeby mnie obezwładnić. Przy kaplicy papieskiej załamka całkowita, nie miałem siły na kolejny krok. Nie wytrzymałem, usiadłem. Fajnie się siedziało, ale przyszła myśl: Jeśli zaraz się nie podniosę, to już tu zostanę. Ale będzie wstyd! Pomyślą: Kilometr od schroniska, w kapuścianych górach zamarzł. To mi dało zastrzyk adrenaliny, że wstałem i jakoś się dowlokłem na Turbacz.

Spełnione marzenie
Jeśli taka przygoda mogła spotkać goprowca, to co dopiero mówić o zwykłych turystach, którzy "kapuściane góry" lekce sobie ważą? Zdarza się nawet, że nie wystarczy ani doświadczenie, ani szacunek dla gór. Kilka zim temu zaginął w Gorcach pracownik naukowy jednej z krakowskich uczelni. Nie był nowicjuszem, lecz doświadczonym turystą-narciarzem, znał Gorce, można powiedzieć, jak własny ogródek, bo miał tutaj prywatny szałas. Pewnego dnia wyjechał z Krakowa i wiadomo tylko, że dotarł do szałasu. Co się stało potem, to tajemnica. Do dziś nie znaleziono najmniejszego śladu po zaginionym - nart, plecaka czy choćby kawałka ubrania.

W lecie najgorsze są burze. Dać się zaskoczyć na szlaku piorunom to sytuacja naprawdę groźna, w najlepszym przypadku mocno nieprzyjemna. - Burze w Gorcach bywają dramatyczne - potwierdza Długopolski. - W tym roku już w maju przeżyliśmy parę niezłych. Podczas jednej z nich piorun walnął w transformator, uszkodził stację przekaźnikową i spalił komputer sterujący pracą oczyszczalni ścieków. Jakieś dwa tygodnie temu wycieczka zabłądziła podczas burzy na Rozdzielach. Tak się bali, że nie byli w stanie znaleźć drogi do schroniska. Zwłaszcza dziewczyny były w obłędzie.

Dobrze, że w takich sytuacjach można wezwać na pomoc GOPR z Turbacza. - Wcale się nie dziwię, że spanikowali - ciągnie szef schroniska. - Przyszedł taki front, taka niska chmura, że na parę kroków nic się nie widziało, choć było biało od błyskawic. Nasze wspaniałe goreteksy przemokły w momencie, jakby ktoś polewał ze strażackiej sikawki. Gdyby nie zgłoszenie, nie wyszedłbym krokiem ze schroniska. Doczepiliśmy do quada przyczepkę i w drogę. Trzeba było parę razy obrócić, zanim cała wycieczka znalazła się w schronisku. Muszę się przyznać, że strach był. Pocieszaliśmy się tylko wiarą, że quad jest uziemiony. Oczywiście, nonsens, bo uziemienie chroni przed piorunami tylko w zamkniętej karoserii. Ale podczas akcji musisz wierzyć, że nic ci się nie stanie. Działasz jak automat.

Prowadzenie schroniska na Turbaczu to dla Dobrowolskiego nie tylko po prostu praca. To sposób na życie. - Biznesu na tym nie zrobi się na pewno - mówi. - Ale ja marzyłem o schronisku właściwie od zawsze, więc kiedy się dowiedziałem, że jest przetarg na Turbacz, wystartowałem. Czy teraz nie żałuję? A jak można żałować, że się spełniło marzenie? Choć nieraz muszę dołożyć. Już teraz widać, że w tym roku zysków nie będzie. Całe szczęście, że bank mi daje duży debet na koncie - śmieje się.
Dom z historią
Schronisko zbudowano z rozmachem, w czasach kiedy rachunek ekonomiczny nie był tak ważny. Jest piękne, stylowe, mimo swej wielkości wtopione w krajobraz. Jednak kamienne mury wymagają ogrzania, dach z gontów jest drogi w utrzymaniu i wymaga szczególnej ochrony przeciwpożarowej. A turyści nie zawsze o tym pamiętają, niektórym zdarza się postępować niefrasobliwie.

- Raz nocował pewien facet, zresztą bardzo w porządku turysta, ale przed snem musiał sobie zapalić papierosa. Oczywiście, w pokojach jest to zabronione, więc palił świeczkę, żeby zabić zapach. Był tak skonany po wycieczce, że zasnął, a świeczka wypaliła w stole dziurę. Ogień się nie rozpalił, ale było sporo dymu, a monitoring przeciwpożarowy mamy bardzo czuły. Włączył się alarm, gościa nie ruszyło, nie szło go dobudzić, nie pozostało nam nic innego, jak tylko wyłamka. Szczęście, że się nam turysta nie zaczadził.

Wycieczki szkolne też czasem dadzą popalić, choć nie w sensie dosłownym. Zdarza się, że urządzane nawet przez gimnazjalistów balangi zakłócają wypoczynek bardziej rasowym turystom. W dodatku, na zwróconą uwagę, coraz młodsi potrafią odpowiedzieć: "A jak się nie uspokoję, to co mi pan zrobi?". Jednak drobne incydenty nie są w stanie zmienić faktu, że na Turbaczu żyje się pięknie. Długopolski zbudował dom w Witowie, tam w tygodniu mieszkają żona i dzieci. Jednak prawie wszystkie weekendy i oni spędzają w schronisku. Bo Turbacz jest drugim domem.

Po południu Długopolski lubi zajść do sąsiadów z Hali Długiej, napić się świeżej żętycy, przegryźć owczym serkiem, pogadać. Przy dojeniu jest do tego dobra okazja. Z trzystu owiec doi się może dwieście pięćdziesiąt, reszta to jagnięta i jarki. Wprawne ręce juhasa Pierzchały mają co robić. Kiedy jest na hali baca, doją we dwóch. Dziś Pierzchała musi sobie poradzić sam. Mazur zagania, on doi. Kiedy pada pytanie, ile udoi, milknie. - Nie powiemy - mówi po chwili Sławomir Mazur. - To przynosi pecha.
Dojenie skończone. Rano z mleka będą świeże serki. Ale życie na hali to nie tylko praca. Turbacz daje wiele okazji i do zachwytów nad urodą krajobrazu, i do refleksji. Juhasi prowadzą za bacówkę, gdzie z trawy wyrasta żelazny krzyż.

- Tu zginęła dziewczyna ze schroniska - opowiada Pierzchała. - Z drugiej strony polany ukrywali się partyzanci. Biegła ich ostrzec, że Niemcy idą. Oni uciekli, ale ją Niemcy zastrzelili właśnie w tym miejscu.
Widać, że jest to dla nich ważne. Bo dom musi mieć swoją historię.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska