https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wiktor Waligóra z Krakowa dopiero co zrobił maturę, a jest już gwiazdą popu. "Kiedy widzę tłum przed sceną, to dodaje mi najwięcej energii"

Paweł Gzyl
Wiktor Waligóra
Wiktor Waligóra Noemi Markwas
Wiktor Waligóra w maju zrobił maturę, a już ma kontrakt z polskim oddziałem koncernu Sony, wystąpił na Męskim Graniu i Wodecki Twist Festivalu, a jeden z jego teledysków w serwisie YouTube obejrzano ponad cztery miliony razy. Właśnie ukazała się jego debiutancka płyta - "Czekam na świt". Młody krakowski wokalista opowiada nam o swej drodze do tych oszałamiających sukcesów.

- W maju zdałeś maturę w II Liceum Ogólnokształcącym w Krakowie. Jak było?
- Przez ostatnie pół roku było dużo zamieszania. Jednocześnie kończyłem swój album, płytę z kolegami z tria WOW i przygotowywałem się do matury. Jestem ambitnym chłopakiem i chciałem każdy z tych projektów zrobić na sto procent. Kiedy wracając z sesji nagraniowych z Warszawy czy z Wrocławia, siedziałem sam w przedziale, rozkładałem podręczniki na siedzeniu i się uczyłem. Musiałem więc odpowiednio gospodarować czasem. No i jestem zadowolony z tego, jak udało mi się zdać tę maturę. Osiągnąłem wyższy wynik niż oczekiwałem. Ale muszę przyznać, że miałem od nauczycieli i kolegów duże wsparcie – wszyscy wierzyli w to, co robię. To bardzo pomaga, kiedy masz wokół ludzi, którzy cię nie gaszą, a zachęcają do działania. Dużo łatwiej się wtedy pracuje.

- W październiku rozpoczynasz studia na polonistyce w Uniwersytecie Jagiellońskim. Skąd ten wybór?
- Faktycznie – dostałem się na edytorstwo. Zainspirowałem się znajomą moich rodziców, która jest po tym kierunku i bardzo ją lubię. Całe życie myślałem, że mam ścisły umysł, tymczasem w ciągu ostatnich dwóch lat okazało się, że jestem wrażliwym romantykiem i w tę stronę powinienem kierować swoją przyszłość. Pomyślałem, że edytorstwo pomoże mi w pisaniu tekstów i otworzy mnie na literaturę. Do tej pory byłem raczej odporny, ale od zeszłego roku zacząłem dużo czytać.

- Czyli będziesz śpiewającym edytorem?
- (śmiech) Można tak powiedzieć.

- Skąd się wzięło twoje śpiewanie?
- Kiedy miałem sześć lat, tata wziął mnie do domu kultury na Rybitwach w Podgórzu i zapisał na pianino. W tym samym czasie zacząłem sobie podśpiewywać ze starszą siostrą. Potem nie myślałem o tym, ale zawsze to gdzieś w tle funkcjonowało. Z wiekiem coraz lepiej zaczęło mi to wychodzić i w końcu stwierdziłem, że warto coś z tym zrobić.

- Usłyszeliśmy o tobie, kiedy założyłeś własny kanał na YouTubie, gdzie zamieszczałeś swoje covery znanych piosenek. To dobry sposób na zaistnienie?
- To była najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć. Fajnie, że udało się to zrobić dokładnie na moich zasadach i tak, jak chciałem. Bardzo dobrze wspominam ten okres, bo uczyłem się wtedy nagrywać i aranżować. To wszystko mi się teraz przydaje w pracy nad swoją muzyką.

- Jak udało ci się namówić Natalię Przybysz na wspólne zaśpiewanie?
- Mój menedżer napisał do niej na Instagramie, a ona się zgodziła bez żadnych oporów. To świadczy, że jest nie tylko wspaniałą wokalistką, ale też przemiłym człowiekiem. Pojechałem do niej do Warszawy i nagraliśmy wideo w Dobrym Tonie Studio. Zrobiliśmy siedem podejść i piąte weszło do filmiku. A z Natalią utrzymuję kontakt do dziś.

- Jako nastolatek podpisałeś kontrakt z polskim oddziałem koncernu Sony. Rodzice nie obawiali się, że opuścisz się w nauce?
- Mieli na początku takie wątpliwości. Ale szybko wszyscy zdaliśmy sobie sprawę, to muzyka jest najważniejsza i to ona może mi dać spełnienie się. Dlatego z czasem zaczęliśmy dbać, żeby to nauka nie odciągała mnie od śpiewania. (śmiech) Dostałem od wszystkich w domu bardzo duże wsparcie.

- Jak nauczyciele okazywali zrozumienie dla twej pasji?
- Nie były to jakieś konkretne ulgi. Często słyszałem od nich po prostu miłe słowa. Ostatnio przy okazji występu na Męskim Graniu, poszedłem na stanowisko z „merchem”, żeby sprzedawać i podpisywać swoje płyty. Wtedy niespodziewanie zjawiła się tam moja nauczycielka WF-u i poszła posłuchać mojego koncertu. Kiedy występowałem na Wodecki Twist Festivalu, zjawiła się cała ekipa nauczycieli z „dwójki”. To dodało mi bardzo pewności siebie.

- A jak wspierali cię koledzy i koleżanki?
- Niedawno grałem koncert w Koszęcinie, dwie godziny drogi od Krakowa. Powiedziałem kolegom, że wstęp wolny. A oni wynajęli samochód i przyjechali w pięć osób zobaczyć ten koncert. To bardzo ważne, by mieć wokół siebie ludzi, którzy szanują i wspierają to, co robisz.

- Rozkochałeś w sobie wszystkie dziewczyny z klasy?
- Chyba nie. Wystarczyła ta jedna. (śmiech)

- Po twoich pierwszych występach w mediach pojawiły się głosy, że jesteś „nową nadzieją polskiej muzyki”. Dodało ci to skrzydeł?
- To bardzo miłe, kiedy ktoś, kto się zna na muzyce, docenia to, co robisz. Ale też nakłada na ciebie odpowiedzialność: skoro jesteś „nadzieją”, to znaczy, że ktoś na ciebie liczy i nie możesz go zawieść. Dla mnie było to motywujące: żeby robić na sto procent to, co robię, bo tylko wtedy to ma sens.

- Twoja piosenka „Zagrajmy” stała się ostatnio jednym z największych hitów radiowych w Polsce. Jaką masz receptę na przebój?
- Sam nie wiem. Jestem tym zdziwiony. Moim zdaniem mam kilka lepszych kawałków. (śmiech) Ale od kiedy to nagranie powstało, wszyscy mówili, że to będzie hit. I faktycznie: okazało się, że tak jest. „Zagrajmy” ma prosty refren, który łatwo wchodzi w głowę. Może to jest ten przepis na hit?

- Jakie to wrażenie, kiedy słyszy się pierwszy raz swoją piosenkę w radiu?
- Za każdym razem to wspaniałe uczucie. Wracasz samochodem do domu, włączasz radio, a tu leci „Zagrajmy” – to wielka satysfakcja. Często też moi znajomi pisali mi, że usłyszeli mnie gdzieś w radiu. Jeszcze nie przyzwyczaiłem się do tego.

- W zeszłym roku wystąpiłeś na Wodecki Twist Festivalu. Znasz i cenisz twórczość tego krakowskiego piosenkarza?
- Początkowo znałem tylko te największe hity. Tych piosenek, które przyszło mi zaśpiewać, wcześniej nie znałem. Musiałem się ich nauczyć na potrzeby tych wykonań. Dzięki temu zagłębiłem się bardziej w dyskografię Wodeckiego. Wszystkie jego utwory są świetnie napisane. Nie ma teraz na polskiej scenie takiego artysty.

- Twoje wykonanie „Nad wszystko uśmiech twój” z Męskiego Grania obejrzało już 4 miliony widzów. Jak to się robi?
- Sam nie wiem! Na tym kanale Męskiego Grania jest tyle filmików wielkich gwiazd, a tu nagle podchodzi taki Jasiek z nieobciętą fryzurą i koszuli z Zumba i robi 4 miliony! Moim zdaniem to zasługa Kamila Patera, który świetnie zaaranżował te kawałki Wodeckiego i utrzymywał w zespole wspaniałą atmosferę. W tym projekcie każdy mógł na każdego liczyć. Panowała więc na próbach i na występach miła atmosfera. To Kamil otworzył mi furtkę do profesjonalnego śpiewania.

- Kiedy się patrzy na ciebie na tym filmiku, wydaje się, że jesteś niesamowicie swobodny na scenie, jakbyś nie widział tego tłumu przed sobą. Jak to się dzieje?
- Właśnie chodzi o to, że widzę ten tłum i to dodaje mi najwięcej energii. Widzę, że ludzie się cieszą i ten widok mnie nakręca. Jeśli publiczność jest chętna do zabawy – a taka jest na Męskim Graniu – to dużo łatwiej jest występować.

- Nie masz tremy, kiedy wchodzisz na taką dużą scenę?
- Mam. Ale coraz mniejszą. Udało mi się to zwalczyć. Taki mały stresik jest jednak w porządku. Kasia Nosowska powiedziała kiedyś, że kiedy przestanie czuć tremę przed występem, to znaczy, że coś jest nie tak. Taka mała trema jest bardzo motywująca. Pomaga się skupić i dzięki niej występy mogą być dobre.

- Jak cię traktują starsi koledzy i koleżanki ze sceny?
- Ci, których poznałem, to serdeczne osoby. Wiek tutaj nie gra roli. I to jest fajne, że do tego środowiska może wejść każdy, niezależnie od tego, gdzie i kiedy się urodził. Ja jednak mam taką osobowość, że niekoniecznie lubię poznawać nowych ludzi. I to pewnie mi nie pomaga. Kiedy patrzę na Piotrka Odoszewskiego, który ma niezwykłą łatwość w kontaktach z ludźmi, to mu trochę tego zazdroszczę, bo ja tak nie umiem.

- Masz zaledwie 19 lat. Właśnie ukazała się twoja debiutancka płyta. To nie za wcześnie?
- Myślę, że nie. Ta płyta powstawała w sumie dwa lata. Jakbym ją nagrał te dwa lata temu, to by było za wcześnie. Nabyłem przez ten czas trochę doświadczeń na scenie i w studiu, myślę więc, że to dobry moment, aby zadebiutować.

- Skąd tytuł: „Czekam na świt”?
- Wpadł mi do głowy pewnego poranka i zapisałem go sobie jako roboczy tytuł. I z każdym miesiącem coraz bardziej się do niego przekonywałem. Bo ten świt jest symboliczny – każdy z nas ma jakiś świt, na który czeka. To może być miłość, dorosłość czy jakieś doświadczenie. Mimo, że teksty na tej płycie są autobiograficzne, bo sam je napisałem, to starałem się, by były w miarę uniwersalne, by każdy mógł je odnosić do swojego życia.

- Powiedziałeś, że płyta to twój „pamiętnik z ostatnich dwóch lat”.
- Zapisywałem w tekstach szczerze wszystkie swoje emocje i doświadczenia z wchodzenia w dorosłość, osadzając je w konkretnych narracjach. Myślę, że przez to wiele osób w moim wieku może się z nimi utożsamiać. Ale wiem też, że osoby starsze mnie słuchają – i one na pewno znajdą też na tej płycie coś dla siebie.

- No właśnie: album jest bardzo różnorodny pod względem nastrojów i brzmień. Z czego to wynika?
- Tworząc tę płytę, dużo szukałem. Jeszcze nie byłem do końca pewny, co chcę przekazać. I to słychać. Miałem obawy, czy nie wypadnie to niespójnie, ale pomyślałem, że mówię na tym albumie o dojrzewaniu, a w takim okresie życia w głowie pojawiają się przecież różne sprzeczne ze sobą myśli. I ta muzyka oddaje ten chaos, który panuje w duszy młodego człowieka, który jeszcze nie do końca wie, co chce ze sobą zrobić. Wydaje mi się, że to ma sens.

- Wolisz śpiewać te dramatyczne piosenki czy te bardziej energetyczne?
- Kiedy siedzę w domu przy pianinie, to wolę te wolniejsze rzeczy, a kiedy jestem na scenie, dużo lepiej się wykonuje te energetyczne piosenki. Początkowo bardzo opierałem się przed pisaniem wesołych utworów, bo myślałem, że tylko będę śpiewał ballady. Ale kiedy okazało się, że ludzie oczekują też dynamicznych piosenek, to stwierdziłem, że lecimy ze wszystkim.

- Nie uległeś modzie na elektronikę i twoje piosenki mają żywe brzmienie.
- Nie słucham za dużo elektroniki. To pewnie podświadomie na mnie wpływa. Ale też ludzie, z którymi pracuję – Piotrek Luta czy Kuba Dąbrowski – to osoby, które opierają swą muzykę na żywych instrumentach. Obaj są świetnymi gitarzystami, ja dobrze gram na klawiszach. Przemyciliśmy jednak płytę elektroniczne smaczki, za które odpowiada świetny producent Brian Mask.

- Ile ciebie jest w tych dwunastu piosenkach z „Czekania na świt”?
- Tu nie było żadnych kompromisów z wytwórnią. Ja pisałem te piosenki, przedstawiałem im – a oni tylko rzucali jakieś uwagi. Nie narzucali mi co mam śpiewać. Ta płyta jest w stu procentach moja.

- Album promuje kilka teledysków. Lubisz pracę z kamerą?
- Jeszcze nienajlepiej się z tym czuję. Ale każdy teledysk czegoś mnie uczy i staram się być coraz swobodniejszy przed kamerą. Najfajniej wspominam teledysk do piosenki „Podróż w czasie”, który nakręciliśmy z grupą moich znajomych w górach. Jakbym mógł robić tylko takie wideoklipy – to byłoby najlepiej.

- Nagrałeś debiutancki album, masz za sobą udane koncerty, media ci sprzyjają. Jakie masz teraz marzenia?
- Żeby to trwało jak najdłużej. To, co się dzieje teraz, to absolutne spełnienie marzeń. Fajnie, gdyby udało się to robić dalej. Zacząłem już pracować nad nowymi piosenkami. Nie zatrzymuję się więc, tylko idę dalej.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska