Ponieważ zajmuję się rozrywkami, wypada mi choćby pobieżnie odnotowywać to, co bieżąco rozrywa krakowian. Rozrywka jest wszakże pojęciem, że tak powiem - nieostrym. Każdemu coś innego miłe. Jednemu starcza piwo, inny rozkoszne odprężenie znajduje w awangardowej galerii, gdzie dyplomowana artystka w metafizyczny sposób obiera ziemniaki (sam co prawda tego wydarzenia nie widziałem, ale media opowiedziały je szeroko).
Gdy jeszcze do tego bogactwa natury gatunkowej dochodzi szczególnie urozmaicona oferta ilościowa - obserwator (zwłaszcza recenzent albo felietonista) może się delektować rozkoszną wolnością wyboru.
A wybory to trudna sprawa, wiemy o tym. Żeby uniknąć trywialnych przykładów z rodzimej polityki, przypomnę, że w swych wyborach mylą się nawet najtęższe głowy, z prezesem Platinim na czele. I jak to zwykle bywa - dopiero po jakimś czasie do niefortunnych decydentów dotrze świadomość popełnionego błędu. Wtedy raz jeszcze sprawdzi się stara polska prawda: mądry Francuz po szkodzie...
Ale miało być o czymś lekkim i przyjemnym, nie o krzywdzie uczynionej memu miastu. Odnotuję więc śmiało rozrywkę w ostatni weekend najpowszechniejszą (oczywiście obok grilla) - czyli telewizyjną transmisję festiwalu Eurowizji. Na domowych ekranach kłębiły się tłumy roztańczonych przebierańców, wyśpiewujących to, co dziś modne. Słuchanie tego było nużące, ale oglądanie - pouczające.
W tę stronę poszła światowa piosenka. Poszczególne utwory przestały być czymś odrębnym, przestały zwłaszcza być przypowieściami, niechby i błahymi, ale ludzkimi. Dziś liczy się fragmencik tego, co ma w sobie wszechświat muzyki (rytm i brzmienie), liczy się image wykonawcy.
Gdy się zastanowić - to najwyraźniej ta wielkofestiwalowa piosenka przestała już być dziełem artystycznym, a stała się półprzemysłowym produktem, wypełniającym zapotrzebowanie rynku.
Oczywiście rynku wcześniej starannie uformowanego, przygotowanego. Ten produkt przygotowują fachowcy od zysku, może nawet ci sami, którzy wcześniej wymyślili tanie tenisówki i filety z pangi. I wydaje się oczywiste, że za jakiś czas także w festiwalowej piosence dominować będą Chińczycy.
Telewizyjna transmisja z Moskwy - z oprawioną w tombak perłą baletu Moisiejewa - nie dostarczyła więc krakowskiemu mutantowi estetycznemu (chowanemu na Koniecznym i jazzie) zbyt wielu satysfakcji. Tłum rodaków miał tylko chwilkę polskiej satysfakcji z zasłużonej klęski pani Kopani, nie wiedzieć z jakiego powodu mianowanej na te wyścigi "reprezentantką Polski". Ale skoro reprezentantem kraju w futbolu może być pan Trałka - to czemu odbierać przechodniom prawo do reprezentowania kraju w innej dziedzinie. Przecież śpiewać każdy może…
Miniony weekend mijał też w całym kraju pod znakiem Nocy Muzeów. W Krakowie, który cały jest wielkim muzeum (w najlepszym tego słowa sensie) nie wypadało choć przez chwilę w owej celebrze nie uczestniczyć. Były więc tłumy.
Ale nikt chyba nie sądzi, że magnesem przyciągającym tłumy do muzealnych wnętrz są w takie noce ulgowe bilety, czy jakieś szczególne programowe atrakcje. Muzea wykorzystują sprawdzone popkulturowe patenty. Odwołują się do coraz bardziej przewidywalnych odruchów stadnych dzisiejszego społeczeństwa. "Noce Muzeów" są więc dobrym zabiegiem propagandowym.
Może się ktoś dziwić, że umasowienie, które w świecie piosenki budzi pewną niechęć - w przypadku muzeów może być wartością. Ale każdy przecież czuje, że piosenka, gdy staje się masowym produktem - traci na swej niepowtarzalności. Zabytek, który staje się modny - zyskuje na wartości, staje się nie tylko wzorcem, ale i świadectwem. Pogłębia nasze zakorzenienie w historii, daje jakiś okruszek wiedzy…
Osobiście lubię noce muzeów, zwłaszcza w Krakowie i Wiedniu.
Ale przyznać też muszę, że coraz częściej ich klientela nabiera manier iście kibolskich. Gdy się na zatłoczonym Rynku Głównym zderzyłem z hordą pijanych gówniarzy, ryczących w niebogłosy i gdzie popadnie oddających jamą ustną treść żołądkową - zmykałem.
Na szczęście w Krakowie jest gdzie. Np. do "Ratuszowej". Teatr Ludowy gra tam sztuczki niewielkie, ale smaczne. W miniony piątek pokazał tekst Wieśka Dymnego (mam zastarzałe prawo do poufałości), zgrabnie wyreżyserowany przez Andrzeja Sadowskiego. Bardzo to było nie tylko "Dymne", ale i czeskie w nastroju. Pozwoliło na chwilę zapomnieć o traumatycznym doznaniu w okołomuzealnym tłumie…
Zresztą sam maj działa zdrowotnie. Proszę zwrócić uwagę, że ani raz w tym majowym felietoniku nie padło nazwisko radnego K., nie została na daremno wymieniona nazwa IPN. Oby tego maja starczyło na długo…