- Urodził się 17 lipca któregoś tam roku - zaczyna Zbigniew Książek.
- Czemu nie mówisz, w jakim roku...
- Jak chcesz, to powiem - 1937...
- Dobry rok...
- Dla tych, którzy jeszcze żyją, bo to rocznik taki z okolicy powstania styczniowego...
- Będziesz się śmiał, ale pamiętam, byłem małym chłopczykiem, jak ostatni faceci wracali spod Grunwaldu...
Tak zaczęło się to spotkanie ze Stanisławem Tymem i w takiej tonacji żartów, bon motów i groteski będzie trwało do końca. Cóż, wszak gościem Książka, który swe niegdysiejsze telewizyjne "Życiorysy z refrenem" przeniósł do krakowskiego klubu Rotunda, był Stanisław Tym. Aktor, satyryk, reżyser, a także były bramkarz i szatniarz w klubie Stodoła. W latach 1953-57 studiował chemię na politechnice, rysunek i prace ręczne w Studium Nauczycielskim, w latach 1957-58 studiował przetwórstwo na SGGW, wreszcie dwa lata spędził w PWST. Już w czasie studiów był aktorem i autorem tekstów kabaretowych. Jest także współtwórcą i wykonawcą wielu rozrywkowych programów telewizyjnych, w latach 1960-72 był aktorem i reżyserem STS, legendarnego teatru. Brał udział w przedstawieniach kabaretów: Owca, Dudek, Lopek, Wagabunda. Ważniejsze daty: 1964 - aktorski egzamin eksternistyczny, 1998 - Nagroda Kisiela, 2000 - nagroda Eryk 99, 2002 - nagroda programu Pegaz za poczucie humoru i przenikliwość umysłu.
Tyle oficjalnego życiorysu, jaki przedstawił Książek, co Tym skwitował: - Z grubsza uznajmy, że to prawda.
Szczegóły dopowiadał sam.
Jak Stanisław Tym został aktorem
- Przypadek sprawił, że jestem w teatrze, że robię, co robię, że jestem komediopisarzem - wszystko to zawdzięczam nadzwyczajnemu szczęściu w życiu. Jak poszedłem do klasy czwartej szkoły podstawowej w Ożarowie Mazowieckim pod Warszawą, po powstaniu warszawskim, miałem lat osiem. Maturę zdałem, mając lat piętnaście i od razu dostałem się na Wydział Chemii Politechniki Warszawskiej. Dziecko byłem, bo wówczas 15 lat to nie było to, co teraz. Nie wiedziałem, jak wygląda papieros, jak kobieta... Myśmy się inaczej chowali, ja w wieku lat czternastu bawiłem się ołowianymi żołnierzykami, kleiłem okręty w modelarni. Kadra politechniki, jeszcze przedwojenna, traktowała studia jako rzecz całkowicie samodzielną. A ja, chłopczyk, który przyszedł ze szkoły, jak mogłem być samodzielny... Wyleciałem. No to drugi raz zdałem egzaminy - i znów mnie wyrzucili.
Fakt, dużo czasu spędzałem wtedy w Stodole, klubie studentów tejże politechniki, ulokowanym w drewnianym wielkim baraku, gdzie wcześniej była stołówka budowniczych Pałacu Kultury i Nauki przy ul. Emilii Plater. Odbywały się tam jazzowe wieczorki taneczne, występował kabaret Stodoła ze wspaniałym Jasiem Biczyckim, i ja, żeby móc tam bywać, stałem w szatni, no i wpuszczałem jako bramkarz. Któregoś wieczoru tłum dziki, jak zawsze, napiera, a ciężko bardzo było zdobyć wejściówki, i nagle pojawia się przede mną kolega ze szkoły, którą kończyłem pięć lat wcześniej, Kazio Kucharski, z nim drugi facet i dwie kobitki. "O, cześć, nie mamy biletów, ale myślę, że nas wpuścisz, Staszku". I wkłada mi do kieszeni banknot; jestem czerwony tak, że flaga radziecka jest przy tym biała. Po raz pierwszy w życiu zostałem skorumpowany. Wstyd potworny, ale co - miałem kolegi nie wpuścić?! I on mnie potem w czasie tego wieczoru zaprosił do stolika, przy którym siedział w towarzystwie znanego aktora Józefa Pary i dwóch pięknych dziewczyn. Zapytał, co robię. "Ty na politechnice? Na chemii? Ty się na tym znasz?". - No, nie bardzo, właśnie mnie wyrzucili... ".
A w ogóle czyś ty zwariował, czyś ty oszalał... Pomyśl, dostaniesz dowód osobisty i będziesz miał wpisane - zawód: inżynier. Przecież to wstyd przed kobietą, którą poznasz. Aktorem masz być. Skończysz szkołę teatralną. Jesteś wysoki, przystojny, dobrze zbudowany, masz piękne włosy (Publiczność, która widzi na łyso wygoloną głowę aktora, zarykuje się ze śmiechu. Tym i to wykorzystuje): - Moje włosy, żeby one wiedziały, że takie brawa dostaną po latach.
A potem jeszcze rozbawi salę opowieściami o ojcu - fryzjerze, ale damskim...). I ten Kazio, pracownik radia, kazał mi następnego dnia być u siebie w domu. Tam wyjął prawdziwy magnetofon, to tak jakby dzisiaj facet miał helikopter w ogródku, nagrał mnie, a potem zaprowadził do szkoły teatralnej, do swoich kolegów. Postawił mnie przed Baśką Madejczyk, Andrzejem Juszczykiem i Romkiem Wilhelmim i powiedział: "To jest mój kumpel ze szkoły, macie go przygotować, ma zdać egzamin". 635 osób startowało, przyjęto 23...
Puentę dopowiada mina Tyma; rozlegają się wielkie brawa.
- Ale po dwóch latach znów kiszka. Wezwał mnie opiekun mojego roku Jan Świderski: "Wiesz, Stasiu, nigdy nie można o nikim powiedzieć, że się na pewno nie nadaje, ale w twoim przypadku, po oglądaniu cię przez dwa lata, my, grono pedagogiczne, doszliśmy do wniosku, że to byłaby dla ciebie krzywda i tragedia, gdybyś dalej został w szkole. Ty nie masz czego szukać w teatrze...".
I wtedy Stanisław Tym trafił do STS-u
Studencki Teatr Satyryków działał już sześć lat, ciesząc się dużą sławą. Jerzy Markuszewski właśnie przygotowywał się do wystawienia sztuki Andrzeja Jareckiego i Agnieszki Osieckiej "Oskarżeni", w której postanowił główne role powierzyć zawodowym aktorom Alinie Janowskiej i Wojciechowi Siemionowi. W tej sytuacji zespół się zbuntował, twierdząc, że skoro ma grać jedynie ogony, to nie będzie w ogóle. "Z ulicy wezmę pierwszego lepszego i zagra" - miał powiedzieć reżyser. I wówczas właśnie trafił do niego Tym. To był rok 1960.
- Ja o tym strajku aktorskim nic nie wiedziałem. To, co mnie ze strony zespołu spotkało, to nie było chłodne przyjęcie, to był lód podbiegunowy... Tam wszyscy wszystkim mówili na ty, do mnie zaś per pan. Nawet nie "panie Stanisławie". To było coś niesamowitego, a trwało rok. Wstyd się przyznać - ja płakałem. Moja narzeczona Maryśka Kowalczyk mówiła: "Stasiek, musisz to wytrzymać". Wytrzymałem, i w końcu się przyjąłem. Spędziłem w STS-ie kilkanaście lat.
STS, scena legenda, to wszak czas dawno już miniony, a przecież znaczony takimi nazwiskami, jak Osiecka właśnie, jak Jarosław Abramow, Andrzej Drawicz, Witold Dąbrowski, jak dziesiątki wspaniałych aktorów. Stanisław Tym, świadom, że na sali dominują młodzi, dla których to czasy przedpotopowe, wspomina, jak to w 1954 roku, kiedy powstawał STS, instytucja teatru studenckiego była do tego stopnia nie do pomyślenia, że gdy studenci Wydziałów Dziennikarstwa i Polonistyki UW zgłosili wniosek o założenie teatru, to zostali przez ówczesny Komitet Warszawski PZPR skierowani do Teatru Syrena, gdzie miano ich zapoznać z możliwością działania, przekazać odpowiedni repertuar, żeby ci młodzi ludzie mogli coś grać, bo mają taką inicjatywę społeczną. I tak powstał pierwszy po wojnie teatr studencki.
- Po raz pierwszy po wojnie, oczywiście w sposób kontrolowany przez partię, cenzurę i UB doszła do głosu oficjalnie młoda inteligencja. Potem powstały kolejne teatrzyki studenckie: w Krakowie - Piwnica pod Baranami, we Wrocławiu - Kalambur, w Gdańsku - Bim-Bom...
Stanisław Tym. Kultowe role, filmy i sceny
- Mnie wyszło, że artysta (- Nie mów do mnie artysta - błagam cię - reaguje Tym) pracował w 34 filmach fabularnych, do znaczącej części z nich napisał dialogi, do wielu z nich scenariusze, niektóre z nich współreżyserował. Porozmawiajmy o filmie kultowym dla tamtego pokolenia, o "Rejsie" - mówi Książek. Zrywają się gigantyczne brawa, jak wielokrotnie podczas tego spotkania, np. po wspomnieniu skeczu "Ucz się, Jasiu, czyli wężykiem, wężykiem".
- "Rejs" zawdzięcza swoją jakość geniuszowi Marka Piwowskiego. On do tego filmu postanowił zaangażować naturszczyków i ogłosił w "Ekspresie Wieczornym" eliminacje, teraz to się nazywa casting: "Umiesz tańczyć, śpiewać, grać - przyjdź do Hali Gwardii i pokaż, co potrafisz". Zjawiły się tłumy. Na szczęście poza tymi, którzy coś tam potrafili, byli tacy, którym się jedynie wydawało, że coś umieją. I tych wszystkich nieudaczników Marek wpuścił na statek. Bo on chciał pokazać PRL w pigułce, a w PRL-u była wyłącznie selekcja negatywna: im kto był większym durniem, tym większe miał szanse na kierownicze stanowisko. To do dzisiaj zostało... Moją obecność w tym filmie zrodziła tragedia. Rolę kaowca miał bowiem zagrać Bobek Kobiela, który zginął w wypadku samochodowym. Nie ma ludzi niezastąpionych, ale w przypadku Bobka Kobieli to nieprawda. Był to aktor światowego formatu, aktor komediowy, który rodzi się na świecie raz na sto lat. Nie widziałem żadnego aktora amerykańskiego tej klasy co Bobek Kobiela. Po jego śmierci Marek zdecydował się na mnie. Widział mnie w krótkich filmikach z ukrytą kamerą, co mi dość dobrze szło, bo miałem w sobie jakąś taką odwagę, byłem taki złośliwy, że potrafiłem ludzi wykorzystać tak, że robiło to wrażenie. Bezczelny byłem... I ta bezczelność w sytuacjach, kiedy trzeba było improwizować scenkę, się przydawała, stąd duża ilość dialogów w "Rejsie" powstawała na planie.

"Miś". To nie od razu był sukces
Tytuł kolejnego filmu - "Miś" wywołuje brawa równie wielkie. Otrzymuje je również obecna wśród publiczności Krystyna Podleska, grająca w tym filmie Olę, kochankę prezesa Ochódzkiego.
- Na Wybrzeżu Wałęsa, "Solidarność", a tu premiera "Misia" - zaczyna Książek.
- To nie było tak. To było troszkę gorzej. Jest rok 1979, my pracujemy ze Staszkiem Bareją nad scenariuszem filmu i robimy założenia następujące: młode wilczki partyjne już nie wytrzymają, no bo ile lat ten Gierek może rządzić, muszą go usunąć. Przyjdzie zima, staną koleje, transport, zawali się jeszcze coś i w marcu trzeba będzie towarzysza Gierka usunąć za brak nadzoru. Zacznie się bitwa o stołki, a my akurat będziemy mieli premierę filmu i kolaudację. Kto będzie myślał o jakiejś tam komedii, w której pada takie czy inne zdanie. Postanowiliśmy, że w ogóle się cenzurą nie przejmujemy... Jest styczeń, są mrozy, Breżniew przyjeżdża do Warszawy - nic się nie dzieje. Zaczyna się montaż - nic się nie dzieje. Kwiecień, Gierek się umacnia, nikt się nie bije o władzę - rozpacz pełna.
Dochodzi do kolaudacji filmu - dostajemy baty potworne, każą wyciąć ileś tam scen, "specjaliści" ubeccy i partyjni towarzysze z filmu, nie będę mówił nazwisk, bo jeszcze żyją, szaleją. Tacy niezdolni, tacy głupi - aż przyjemnie słuchać. Tylko że tego Staszka kończą, tak strasznie się na nim wyżywają. Film jako nieudany i niedobry dostaje mierną ocenę i rozpowszechnianie trzeciej klasy, czyli w kilku egzemplarzach. W czerwcu dochodzi do premiery. A w lipcu są pierwsze strajki tramwajarzy w Lublinie. Czy można mówić, że historia jest łaskawa dla filmu?

- W 1981 roku grasz w "Wojnie światów" cenzora - czy to nie paradoks jakiś?
- Aktor to aktor, gra co gra. Poza tym nie uważam, by można mówić w moim przypadku o graniu; nie jestem facetem o umiejętnościach aktorskich w takim stopniu, żeby to tak można nazwać. To raczej był udział w filmach. Poważnie mówię, acz wiem, że to ma jakąś tam siłę, z jakichś powodów typ ekspresji mi właściwy był pożądany przez reżyserów. Aktorsko to ja niczego specjalnie nie ugrałem, bo nie miałem ani techniki, ani wiedzy, i tak zresztą zostało do dzisiaj. Ale się przyzwyczaiłem.
Dlaczego satyryk, a nie dramatopisarz?
- Powiedz, dlaczego satyryk, a nie dramatopisarz? Umiesz pisać. Napisałeś jedną z bardziej znanych komedii w Polsce "Rozmowy przy wycinaniu lasu". Dlaczego żarty z życia, a nie dramat? - docieka Książek.
- To się pewnie bierze z mojego charakteru... Bardzo możliwe, że sprawiły to doświadczenia z lat młodości. Urodziłem się w 1937 roku, przeżyłem wojnę, całe powstanie przesiedziałem w Warszawie, 63 dni w piwnicy, a potem jeszcze zaznałem czasów stalinowskich. Dla mnie świat od początku życia był szalenie dotkliwy, morderczy, niebezpieczny. Wydaje mi się, że z charakteru jestem skrajnym pesymistą i to mi pozwala z tego wszystkiego żartować. Bo nie mam innej szansy. Przejmować się tym nie mogę, traktować serio - też nie. Miałem okazję wiele razy rozmawiać z Antonim Słonimskim i kiedyś powiedział mi: "Ja pana rozumiem, że pan pisze komedie, ja miałem to samo. To jest cecha charakteru, my jesteśmy po prostu niecierpliwi faceci, musimy natychmiast mieć recenzję, czy to jest udane czy nie. A w komedii to widać od razu. Jak się śmieją w tych miejscach, gdzie pan chciał, żeby się śmiali, a nie dlatego, że pan nieudolnie napisał, znaczy, że jest udane".
- Co to jest sukces? Zarobiłeś kupę szmalu, masz poważną rezydencję na Suwalszczyźnie, no samochodem nie jeździsz, bo nie chcesz... - porusza nowy wątek prowadzący program.
- Jeżdżę pociągami, bo mam czas na czytanie książek, a tak tobym musiał być kierowcą samego siebie, nie stać mnie na to. Ale to, co mam, w ogóle nie bardzo w kategoriach sukcesu traktuję, acz byłbym człowiekiem skrajnie nieuczciwym, gdybym narzekał, że mi się nie powiodło. Miałem szczęście w życiu tak nadzwyczajne, że nie znam osoby, która miałaby porównywalne.
Tekst Wacława Krupińskiego ukazał się w "Dzienniku Polskim" 1 marca 2003 roku. Skróty i śródtytuły od redakcji.