Trzydzieści lat temu byliśmy w oczach świata dzielnym acz lekkomyślnym Dawidem, rzucającym wyzwanie czerwonemu Goliatowi, który - wcześniej czy później - zgotuje mu przykładne lanie. Dziesięć lat później ten sam świat patrzał z pobłażliwą sympatią, ale nie dawał nam większych szans, podobnie jak Bułgarii czy Rumunii; faworytami ucieczki z komunistycznej zapaści były Węgry, Czechosłowacja (wtedy jeszcze zjednoczona), no i oczywiście NRD, bo "wielki brat" z Zachodu zapłaci rachunki.
Gdzie kto dzisiaj jest, powinniśmy wiedzieć. Dobrze byłoby zastanowić się jak żyliśmy i jak wyglądał nasz kraj trzydzieści lub dwadzieścia lat temu i dopiero po tej refleksji wrócić do miłych polskiemu sercu narzekań. Albo inaczej: w tamtych czasach marzeniem sprytniejszych była ucieczka na Zachód, co sporej liczbie Polaków udało się między wrześniem 1980 a grudniem 1981. Po 1989 roku tę zarezerwowaną dla nielicznych eskapadę zrealizowaliśmy całym państwem, całym narodem: definitywnie pożegnaliśmy wschodnioeuropejską biedę, jesteśmy w NATO i w Unii, coraz skuteczniej dochodzimy do zachodnioeuropejskiej średniej, która w tamtych czasach była dla nas najbardziej niedoścignionym z marzeń.
Trzydzieści lat temu każdego, kto przewidywał taki bieg wydarzeń, wzięto by za nawiedzonego fantastę. Jedni byli przekonani, że trzeba uciekać z kraju, bo "ruskie przyjdą i zrobią porządek". Inni, że czeka nas wyboista droga, na której władza z "Solidarnością" będą w kolejnych wstrząsach - jak wtedy powiadano - "targać się po szczękach" i trzeba robić wszystko, by ocalić jak najwięcej wolności i żeby z tej walki coś jednak dobrego pozostało dla ludzi. Jeszcze inni i ja sam wśród nich - choć to najmniejsza grupa - uważali, że jeśli wolne związki, a w perspektywie inne wolne organizacje mają stać się trwałym elementem polskiego życia, muszą szybko nastąpić głębokie zmiany i reformy, w tym zmiany w rządzącej wówczas partii, bo w przeciwnym wypadku sprawującym władzę pozostanie naga siła do obrony traconych pozycji. Dlatego nie czekałem w stoczni aż Wałęsa (jakiż wtedy młodziutki i szczupły!) swym wielkim długopisem potwierdzi porozumienie, lecz gdy wicepremier Jagielski po powrocie z kolejnych "konsultacji" w Warszawie oświadczył "no to macie te swoje wolne związki!", wyjechałem do Krakowa, aby robić to, co w mojej mocy.
Rychło się jednak okazało, że daremne to nadzieje. Ruch "poziomów partyjnych", który dziś niektórzy starsi panowie (związani teraz z SLD lub SdPl) z sentymentem wspominają, okazał się słaby, rządząca partia w kolejnych kryzysach (lata 1956, 1968, 1970, 1976) pozbawiona została ludzi mądrych i patriotycznych, których zastąpili miałcy karierowicze. Momentami ruch ten miał dokonania piękne, jak choćby "Gazeta Krakowska" kierowana przez niezapomnianego Maćka Szumowskiego, ale IX nadzwyczajny zjazd PZPR został przegrany na długo przedtem nim się rozpoczął. Już w lecie 1981 roku było dla mnie oczywiste, że władza sięgnie po siłę, rzecz w tym - kiedy i jak krwawo?
Ale pomimo to zwyciężyliśmy bardziej niż mogliśmy trzydzieści lat temu marzyć. Nie pamiętamy jednak, że jeszcze pod koniec wojny Churchill zanotował myśląc o Polakach, którzy wtedy tak dzielnie zmagali się z Niemcami: "Wspaniali w klęsce, ale podli w zwycięstwie". Tak było i teraz. Albo inaczej - przecież nasz znakomity Norwid napisał: "Polacy są wielkim narodem, ale żadnym społeczeństwem". To wszystko wróciło. W zwycięstwie opaskudziliśmy Wałęsę, kłótnie wciągały nas bardziej niż solidarność, pozostawiliśmy samym sobie bohaterów tamtych dni, a święty niegdyś sztandar zamieniliśmy w polityczny transparent.
Dlatego nie dziwmy się, że świat nie pamięta tej rocznicy i woli świętować obalenie muru berlińskiego. Mieliśmy chamy złoty róg!