Zaskakuje co innego: rosną zastępy młodych nostalgików PRL-u. Jedni odkryli, że są marksistami, inni chcą być fajno-buntownikami. To zjawisko jeszcze marginalne, ale przecież widoczne, zwłaszcza na kierunkach humanistycznych i społecznych.
Inspirują ich np. opowieści o rewelacyjnym i rewolucyjnym dizajnie (którego nikt zwyczajny w PRL nie miał szans nawet zobaczyć), o wspaniałych plakatach (rzeczywiście były wspaniałe) oraz hasła typu 'kobiety na traktory', które niestety odczytują jako przykład polityki równościowej. Nikt im nie mówi, że te kobiety na traktorach nie miały nawet podpasek, tylko szmatki, które musiały prać i suszyć. Przecież nie można się przejmować drobiazgami, kiedy aborcja była ok. I ten argument traktowany jest jako rozstrzygający. Ponura bieda, wykorzystywanie słabych, gigantyczne łapówkarstwo, nepotyzm i wielogodzinne kolejki za podstawowymi, i niezbędnymi artykułami, młodym ‘marksistom’ nie mieszczą się w głowach. Co z tego – myślą - że w osiedlowych sklepach był tylko ocet, skoro w Lidlu z pewnością było inaczej. Ironizuję, choć wcale mi nie do śmiechu.
Znajoma, która śledzi w mediach społecznościowych grupy ludzi połączonych miłością do PRL-u, uważa, że w tym niewiele jest spontaniczności. Mówiąc wprost, treści i lajki mogą być podkręcane przez trolli. To w czasach wojny hybrydowej wcale nie byłoby dziwne. Ostatecznie Putin podkreślał, jak wielką tragedią był rozpad ZSRR. Kreowanie ciepłych uczuć oraz tkliwego oglądu PRL bez wątpienia leży dziś w interesie Kremla.
Tu muszę wyjaśnić, że nie uważam PRL-u za czyste zło i piekło na ziemi. Doskonale wiemy, że mieszkańcy Chin, Sowietów, Kuby nazywanej tropikalnym gułagiem, Chile, czy Argentyny żyli w reżimach nieprównywalnie okrutniejszych. U nas był strach na pół gwizdka, dyktatura ciemniaków, wszechobecny brud i niechlujstwo, starzy ludzie na głodowych emeryturach, mieszkania urągające standardom i wieczne ‘załatwianie’ wszystkiego: mięsa na obiad i miejsca w szpitalu, rodzynek i kolonii dla dziecka, a nawet selera czy pora do zupy.
A ja, w rocznicę stanu wojennego, nie mogę usunąć obrazu czołgów spod powiek, a z pamięci grozy tamtego czasu. Nie zapomnę nocy, kiedy roczne dziecko dostało ataku krztuśca - wtedy mówiło się – kokluszu. Zaczął piać, sinieć i leciał przez ręce. Ogarnęła mnie panika. Byłam z nim sama, był środek mroźnej grudniowej nocy, nie działały telefony, ani transport. Przecież nie mogłam wyjść z maleńkim, łapiącym powietrze i nieść go gdzieś po śnieżnej brei do szpitala, który mógł być zamknięty. Będzie dobrze, szeptałam, będzie dobrze, tylko się pomodlę. Zaklinałam rzeczywistość i… podziałało.
Podobne scenariusze były udziałem tysięcy ludzi. Raz chodziło o dziecko, kiedy indziej o rodzica lub sąsiada. Czasem o chorobę, kiedy indziej o zupełnie inne połamane 13 grudnia sprawy. Rozpadały się plany, studia, nawet miłości, upadały nadzieje.
Nienawidzę stanu wojennego. Nie tylko za to, że wyłamując drzwi zabrali męża. Zabrali też brata i niemal wszystkich przyjaciół. W każdej solidarnościowej rodzinie, ci którzy zostali, zwłaszcza starsi, mieli złe sny o Syberii, bo ponad sto lat polskiego losu odcisnęło się na wyobraźni. Więc gdy zabierali Bogusia, ubrał co najcieplejsze. I całe szczęście, bo jako szczególnie niebezpiecznego (najniższy numer internowania w Krakowie) wrzucili go do piwnicy z rozbitym oknem więzienia w Wiśniczu. A mróz był srogi.
To wszystko było oczywiście przykre. Ale nie za to nienawidzę stanu wojennego, lecz dlatego, że łamali kręgosłupy, szczuli jednych na drugich, ledwo zipiącą gospodarkę całkiem dobili, a pokoleniu nas poprzedzającemu odebrali najlepszy czas. Ludzie urodzeni przed II wojną w roku 1989 byli już zbyt starzy by w pełni się angażować w przebudowę Polski. Nie mówiąc o tym, że w stanie wojennym wyjechało z Polski ponad milion ludzi wykształconych i energicznych. Wrócili nieliczni. Bo 13 grudnia władza zabiła polską nadzieję. Nie na zawsze, ale na wiele lat.
Nie noszę PRL-u w sercu. Złoszczę się kiedy widzę laurki wychwalające rzekomą sprawiedliwość społeczną i rzekomą równość. To był marny ustrój oparty na oligarchii miernot, zakłamany do szpiku kości. Uczył ludzi kombinować, uczył łapówek, bo takim słowem nazywano wtedy korupcję. Za wyjątkiem krótkich interwałów oddechu ( dwa lata po dojściu do władzy Gomułki i potem, z początkiem Gierka) niósł marazm i kompletny zastój. Całkowicie uzależniony od interesów ZSRR, był reżimem pod każdym względem antyrozwojowym.
