Podnosiły temperaturę w gnieździe o kilka stopni, co pozwalało doczekać pierwszych promieni słońca. Jeszcze latały po okolicy korzystając z resztek ciepła, jeszcze polowały, jeszcze uwijały się w gnieździe, bo tak nakazywał im instynkt. Wszystko na nic, gdyż prócz chłodów zaczynało im brakować pokarmu.
Czyli wszelakich owadów, jakimi karmiły siebie, królową i liczne larwy. Kiedy szeleszczące odgłosy w gnieździe zamilkły na dobre, a robotnice przestały wylatywać na zewnątrz pozwoliłem sobie na bliski kontakt i bezpieczne zmierzenie gniazda. Uwieszona pod dachem konstrukcja z papierowej masy mierzyła osiemdziesiąt centymetrów długości i o połowę mniejszą średnicę. Na podłodze poniewierały się stosy martwych szerszeni. Wewnątrz konstrukcji w papierowych komórkach tkwiły martwe larwy, które nie zdążyły dokończyć rozwoju reszta robotnic.
Pewnie kilka setek dorosłych owadów. Rok był dobry i rój wydał na świat w połowie września liczne królowe. Za rok założą nowe rodziny. Szerszeniowego domu nie będę usuwał aż do wiosny. Mogą w nim zimować złotooki, biedronki i królowe os. Jak to napisał poeta, gwałtownych uciech i koniec gwałtowny…
