Jaka była Małgorzata Braunek?
Szanowała różnorodność. Rozumiała, że ludzie mają prawo kreować swoje życie tak, jak tylko sobie wymarzą. Dlatego wszelkie przejawy nietolerancji bardzo ją uwierały. Jej buddyjska uczennica mówi: „Pokazywała, że można mieć rodzinę, choinkę, Buddę na parapecie, robić pokłony w zendo, śpiewać sutry po japońsku, śpiewać kolędy w wigilijny wieczór i to wszystko jest perfekcyjną całością”. Małgorzata Braunek rozumiała, że każdy ma prawo żyć, jak lubi.
Różnorodność upiększa nasz świat, dialog z każdą innością nas wzbogaca, więc nie ma się czego lękać. Inność nie jest zagrożeniem, tylko jest szansą dla naszego rozwoju.
Sama zresztą doświadczała dyskryminacji w wielu momentach swojego życia. W dzieciństwie mówiono o niej: Niemra, Gestapówa - ze względu na jej niemiecko brzmiące nazwisko. Jej matka była ewangeliczką i wychowywała ją w takiej religii, ale w tamtych latach w Polsce większość dzieci chodziła na religię katolicką. Była więc piętnowana z powodu wyznania. Kiedy w latach osiemdziesiątych zdecydowała się zostać buddystką, bardzo długo nie przyznawała się do tego publicznie, ponieważ zdawała sobie sprawę, że w Polsce będzie uważana za sekciarę. Próbowano ją zmusić do tłumaczenia się z tego, jak wygląda, jak gra. Dyskutowano, czy może wystąpić w danym filmie. Dlatego wiedziała, jaka wartość jest w tym, żeby szanować wybory drugiego człowieka, starać się je rozumieć i nie podchodzić do nich z nieufnością, a z zainteresowaniem.
Jej prywatne życie było równie burzliwe jak filmowa kariera: aby wyrwać się spod kontroli matki, uciekła w małżeństwo, które zakończyło się rozwodem. A jej kolejny związek, z Andrzejem Żuławskim, rozpoczął się wzajemną fascynacją, a zakończył dramatycznym rozstaniem.
Byli ze sobą tylko pięć lat, ale to był bardzo intensywny czas. Małgorzata Braunek myślała, że to będzie mężczyzna jej życia, sądziła, że tak właśnie wygląda miłość. Napisałam w jej biografii, że na styku młodości, piękna i talentu rodzą się rzeczy gorące. I tak właśnie było w ich przypadku. Braunek miała 23 lata, Żuławski - 30. On był początkującym, a już cenionym filmowcem wykształconym w szkole filmowej w Paryżu, asystentem Andrzeja Wajdy, zaprotegowanym przez Romana Polańskiego. Był erudytą, w dodatku świetnie wyglądającym.
Jego i Braunek uznawano za wyjątkowo piękną parę. Poznali się w Paryżu i od razu między nimi zaiskrzyło, tym bardziej że mieli wspólną pasję.
Żuławski zaproponował Małgorzacie rolę w swoim debiucie fabularnym „Trzecia część nocy”. To wielowątkowy, wspaniały film. Jej partnerem na planie był Leszek Teleszyński, w opinii Żuławskiego najpiękniejszy polski mężczyzna tamtego czasu. Życie prywatne reżysera i aktorki przeplatało się z życiem filmowym. Bardzo szybko przyszedł na świat ich syn Xawery, dzisiaj znany reżyser, i... zaczęły się konflikty. Jeszcze kiedy Małgorzata była w ciąży, Żuławski realizował najokrutniejszy film w swojej karierze „Diabeł”. To horror, który ukazuje mnóstwo gwałtów, morderstw, w którym atmosfera jest wyjątkowo mroczna. Braunek urodziła ich syna siedem tygodni przed terminem.
Żuławski czekał na nią, bardzo chciał, żeby to ona, a nie jakaś inna aktorka w zastępstwie, zagrała w tym filmie. Tymczasem Małgorzata czuła, że to jest wbrew jej potrzebom.
Chciała spokoju, łagodności, miłości, dobrej energii. Była szczęśliwa, ponieważ urodziła dziecko. Tymczasem kiedy jeszcze była w połogu, partner kazał jej wrócić na plan. Ona wraca i gra, mimo że nie chce. Robi to z lojalności wobec reżysera, który jest dosyć despotyczny i na planie próbuje z niej wydobyć ekstremalne emocje. Często się kłócą. Potem Żuławski zaczyna pracę w Paryżu, a Braunek z małym synkiem co jakiś czas do niego przyjeżdża. On nie ma czasu dla rodziny, wychodzi na plan o siódmej rano, wraca o północy. Ich drogi coraz częściej się rozchodzą. Zresztą Małgorzata też bardzo dużo gra w Polsce. W 1974 roku na kolacji u znajomego spotyka Andrzeja Krajewskiego, który skończył filozofię w Polsce, później wyjechał do Szwecji i tam pracował. Był obieżyświatem, tłumaczem. Kiedy się poznają, Krajewski nie zdaje sobie sprawy ze skali popularności Braunek. Wkrótce zaczynają się spotykać. Kiedy zrozumieli, że są w sobie zakochani, początkowo starali się zdławić to uczucie. Krajewski miał w Szwecji partnerkę i małego syna, a Braunek miała Xawerego i była z Żuławskim. Jednak nie udało im się zdusić tej miłości, zdecydowali się powiedzieć otoczeniu o swoim uczuciu. Andrzej Krajewski spotkał się z Andrzejem Żuławskim. Powiedział mu, że usunie się na kilka tygodni, aby Żuławski miał czas przekonać Małgorzatę, by z nim została. Ten się zgodził, był pewny, że Braunek wybierze jego. Andrzej Krajewski opowiadał mi, że błąkał się jak głodny duch po Warszawie, nie miał z Małgorzatą kontaktu, tymczasem ona upewniła się, że nie chce być z Żuławskim. Zaryzykowała. Wielokrotnie stawiała wszystko na jedną kartę i wygrywała. Jej życie z Andrzejem Krajewskim było spełnieniem marzenia o wielkiej miłości. Andrzej wciąż opowiada o niej tak, jakby pisał listy miłosne: z wielkim szacunkiem, z tęsknotą i żalem, że tak wcześnie odeszła.
Porozmawiajmy o rolach Małgorzaty. Braunek wyznaje, że „aktorstwo jest trudne, bo wymaga skóry słonia i serca gołębia”. W jaki sposób jej pierwsze role wpłynęły na nią i rozwój jej kariery aktorskiej?
Małgorzata Braunek od samego początku miała niesamowicie dużo szczęścia. Jeszcze zanim zaczęła studiować w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej, dostawała propozycje ról u najlepszych reżyserów. Już na pierwszym roku grała w kilku filmach jednocześnie. Z tego powodu nie miała czasu skończyć szkoły aktorskiej. Jej koleżanki nie dostawały takich propozycji zawodowych, tymczasem ona szczególnie się o nie nie starała, role same do niej przychodziły.
Musiała mieć jakiś rodzaj temperamentu i uroku, który bardzo trudno się mierzy, ale który mocno działa na innych. Była to więc kwestia szczęścia. Braunek nie uważała, że ma jakiś nadzwyczajny talent. Była zdania, że jej kariera toczy się siłą rozpędu.
Kiedy osiągała największe sukcesy, wcale nie czuła się gwiazdą, nie czuła się osobą spełnioną. Dostawała role u Wajdy, Kutza, u Hoffmana i oczywiście musiała pozować na pewną siebie aktorkę, świadomą swojej własnej wartości, ale tak naprawdę nie czuła się szczęśliwa. Postanowiła więc zrezygnować z tego blichtru, który oferował jej świat i odeszła z zawodu.
Wcześniej jednak zapisała się na kartach historii kina za sprawą wielu doskonałych ról, z których do dzisiaj jest znana. Jakie miała refleksje na temat pracy przy „Potopie”? W jaki sposób odnosiła się do publicznej nagonki, która wiązała się z przyjęciem przez nią roli Oleńki?
Zanim wystąpiła w „Potopie”, zagrała bardzo wyrazistą rolę Ireny w „Polowaniu na muchy”. Po tym filmie została okrzyknięta kobietą wyzwoloną, chłodną, wykalkulowaną, ponieważ w taką rolę się wcieliła, a widzowie chętnie utożsamili Małgorzatę z Ireną. Kiedy media dowiedziały się, że Braunek mogłaby zagrać w „Potopie”, zaczęły szukać cieplejszej kandydatki do roli Oleńki Billewiczówny, aktorki o łagodniejszym wizerunku. Tak się złożyło, że wcześniej u Hoffmana zagrała Barbara Brylska, która wcieliła się w rolę Krzysi w „Panu Wołodyjowskim”.
W pewnym czasopiśmie filmowym odbyło się głosowanie, kto powinien zagrać Oleńkę. Wygrała Brylska. Okazało się jednak, że Hoffmann nie miał ochoty z nią pracować, bo uważał, że za bardzo gwiazdorzy na planach filmowych. Wbrew opiniom czytelników wybrał Małgorzatę Braunek do roli w „Potopie”.
Tymczasem ona nie miała ochoty zagrać Oleńki, nie marzyła o historycznych filmach kostiumowych. Jednak kiedy zorientowała się, jaka nagonka wybuchła, gdy nieznajomi ludzie zatrzymywali ją na ulicach i mówili, że nie pasuje do tej roli, poczuła, że wzbierają w niej młodzieńcza przekora i bunt. Zdecydowała się przyjąć rolę u Hoffmana, chociaż postać tę postrzegała inaczej, niż o niej opowiadano na lekcjach polskiego w szkole. Udowodniła innym, że nie będą zarządzać jej życiem, że ona też ma coś do powiedzenia. Mimo że była eteryczną blondynką, sprawiała wrażenie delikatnej i kruchej, jednak już od czasów nastoletnich miała bardzo mocny charakter. Wiedziała, czego chce, a co jej nie pasuje. Nie chciała się wpisywać w cudze narracje, ale sama o sobie stanowić.
Była niewątpliwie indywidualnością, wyprzedzała swoje czasy, była odważna. Jaka była jej ulubiona rola?
Do postaci Izabeli Łęckiej w „Lalce” miała duży sentyment. Atmosfera na planie tego serialu była bardzo dobra, Braunek czuła się już pewniej w zawodzie aktorki, miała spore doświadczenie.
Zagrała Izabelę Łęcką, proponując taką interpretację tej postaci, która się wymyka, która jest daleko od wzorców przedstawianych nam przez polonistów w liceum.
Po tym filmie znowu wywołała dyskusję, czy jej bohaterka nie jest zbyt wyemancypowana, czy nie za bardzo gardzi Wokulskim. Braunek do końca życia była przekonana, że jej interpretacja jest bliższa zamysłowi Prusa, tylko w Polsce przyzwyczajono się traktować kobiety - zarówno te z kart literatury, jak i te grające w filmach - jak paprotki, które mają być w tle i stanowić ozdobę. Ona chciała pokazać złożoność postaci Izabeli i to się jej udało, chociaż znowu była w kontrze do wielu tych, którzy „Lalkę” interpretowali inaczej.
Kiedy była u szczytu sławy, zwątpiła w jej znaczenie. Zrezygnowała z kariery, aby szukać czegoś głębszego. Co wpłynęło na tę decyzję?
Katalizatorem była praca na planie filmów Żuławskiego. Braunek zadawała sobie wtedy coraz więcej pytań o to, jak daleko można iść za rolą. Czy w aktorstwie powinno się robić coś wbrew sobie?
Kroplą, która przelała czarę, był film kręcony w Bułgarii, w którym znalazła się scena polowania na kaczki. Braunek powiedziała, że nie weźmie w tym udziału. Zrozumiała, że przekracza granicę, że się do czegoś zmusza, że to ją łamie, że nie chce tak żyć.
Sława zaczęła jej ciążyć. Była non stop recenzowana, media interesowały się jej życiem, widzowie spotykani na ulicy też. Ta presja stawała się dla niej coraz bardziej obciążająca. Była u szczytu sławy, miała 33 lata, był osiemdziesiąty rok. Braunek zaangażowała się w opozycję antykomunistyczną. W jej mieszkaniu spotykali się opozycjoniści. Jacek Kuroń wpadał z butelką whisky i kartonem papierosów. Znała się też z księdzem Jerzym Popiełuszką. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce w 1981 roku tylko ją utwierdziło w przekonaniu, że są rzeczy ważniejsze od sławy i blichtru. Dwa lata wcześniej zaczęła medytować, czuła, że coś się w niej zmienia. Oczywiście decyzji o odejściu z aktorstwa nie podjęła od razu. Kiedy z Andrzejem Krajewskim zaczęła podróżować do Indii, Nepalu i innych krajów, poszerzyła horyzonty. Zrozumiała, że aktorstwo było dla niej jedynie etapem. Przygotowało ją do tego, co wydarzyło się później. Andrzej Żuławski nie mógł się pogodzić z tym, że Braunek zrezygnowała z aktorstwa. Uważał, że zaprzepaściła wielki talent, że polskie kino wiele straciło. A ona - podobnie jak wiele razy wcześniej - nie zgadzała się z taką interpretacją rzeczywistości. Była zdania, że porzuca to, co jest tylko pozorem, po to, żeby iść w głąb.
W jaki sposób czas spędzony z dala od srebrnego ekranu wpłynął na jej życie rodzinne i rozwój osobisty?
Pokonywała kolejne stopnie rozwoju duchowego, które doprowadziły ją do tytułu mistrzyni zen - człowieka oświeconego, o dojrzałej osobowości.
Braunek miała niezwykły rodzaj energii i prezentowała ogromną wrażliwość, która nadal krąży między ludźmi. Jej uczniowie buddyjscy mówią, że to, co im zostawiła, wciąż w nich rezonuje, a mistrzowie zen z całego świata wypowiadają się o niej z największym uznaniem.
W 1989 roku Małgorzata i Andrzej kupili dom w warszawskim Wilanowie, jest tam ogród, a na jego końcu stoi pawilon zendo, w którym do dzisiaj odbywają się medytacje. Małgorzata i Andrzej organizowali też odosobnienia buddyjskie w Przesiece, małej wiosce w Karkonoszach. W siermiężnej rzeczywistości PRL-u były to bardzo kolorowe i radosne spotkania. Kiedy w 1987 roku urodziła się ich córka Orina, zaczęli organizować odosobnienia dla rodzin z małymi dziećmi. Do Przesieki zjeżdżała się międzynarodowa społeczność ludzi z wielu krajów, a maleńka polska wioska stała się oazą wolności.
O buddyzmie Braunek powiedziała, że „nie była to ucieczka, ale poszukiwanie drogi do zrozumienia siebie”.
Małgorzata medytowała regularnie każdego dnia. Potrzeba bardzo dużo czasu, by osiągnąć taki rodzaj skupienia, który jest potrzebny do odczucia pustki - buddyjskiego ideału. Chodzi tu o pustkę rozumianą jako moment absolutnej akceptacji tego, co jest, co się dzieje. Ideałem w buddyzmie jest stan współczucia dla stworzenia, czucia się jednością ze wszystkim, co istnieje. W biografii stawiam tezę, że świat buddystki medytującej na macie i sceniczny świat aktorki mają pewne podobieństwa. Aktorka musi znaleźć w sobie emocje i środki wyrazu do gry. Buddystka próbuje się dokopać do wartości nieprzemijających, pracuje nad sobą, by być kimś bardziej współczującym, mniej osądzającym. Każda z nich szuka zarówno sensu, jak i stylu. A rezultaty pracy są trudne do zmierzenia.
Olga Tokarczuk zauważa, że wpływ sztuki na rzeczywistość jest niezwykle subtelny, ale może być bardzo głęboki.
Nigdy nie wiemy, kiedy nasza duchowa praca nad rolą czy na macie zaowocuje i czym zaowocuje.
Małgorzata Braunek była też wolontariuszką hospicyjną.
Praca wolontariuszki w hospicjum onkologicznym na Ursynowie w Warszawie była jej wyrazem wdzięczności wobec bliskich, którzy umarli na raka.
Chciała chorym oddać czułość i ciepło, które należało się tym jej przyjaciołom, którzy odeszli przedwcześnie. To był akt miłosierdzia wiążący się z tym, co proponuje buddyzm - z szacunkiem dla drugiego człowieka.
W książce zestawiam wolontariat w hospicjum z tym, co wydarzyło się kilka lat później, kiedy mama Małgorzaty Braunek zaczęła słabnąć i zamieszkała w domu córki i zięcia. Ruta Braunek przez całe życie nie dogadywała się ze swoją córką, była matką kontrolująca, chciała narzucać aktorce swoją wolę i poglądy. W ostatnim etapie życia nagle wszystko odpuściła. Małgorzata Braunek opowiadała, że to były najpiękniejsze momenty w ich relacji od czasów dzieciństwa, ponieważ były dla siebie czułe. Kiedy aktorka miała 66 lat, dowiedziała się, że ma raka jajnika. Jej córka Orina, wówczas dwudziestoparoletnia, czule się nią opiekowała.
Ksiądz Jan Kaczkowski mówił, że to, co możemy dać drugiemu człowiekowi u kresu jego drogi, to nasza obecność i przekonanie: jesteś dla mnie ważny, nigdy cię nie opuszczę, przejdziemy wszystko razem. Niczego więcej nie potrzeba.
Małgorzata Braunek dostała od swojej rodziny spokój, czułość i opiekę. Starała się przy bliskich zachowywać pogodę ducha, była zaangażowana w życie aż do końca.
Bardzo mnie wzruszył opis odchodzenia Małgorzaty w ramionach męża.
Oni zbudowali wyjątkową więź. Małgorzata Braunek bardzo kochała Andrzeja, Orinę i Xawerego. Cytuję w książce Xawerego, który poproszony o wypowiedź w czasie uroczystości pogrzebowych mamy, pyta: „Mamusiu, gdzie jesteś?: I odpowiedział za nią: „Ukryłam się”. On dopytuje: „Gdzie?”. I pada odpowiedź: „W twoim sercu”.
Dzieciom Małgorzaty Braunek towarzyszy przekonanie, że ona nadal jest, choć w innej formie.
Nauczyła ich cieszyć się życiem i brać z codzienności to, co najlepsze. Orina i Xawery wiedzą, że miłość nie znika.
Joanna Brodzik wspomina aktorkę słowami: Mało kto wie, że siadały na niej motyle.
Pewien pan, który pracował z Małgorzatą Braunek na planie spektaklu Krystiana Lupy, pamięta moment, kiedy aktorka weszła do bufetu. Mówił, że wtedy tam pojaśniało. Pisząc tę książkę, czułam, że będzie to opowieść o wolności, o odwadze spełniania marzeń i sięgania po swoje. I tak się stało.
