Ale przyciąganie Olsztyna było tym razem wyjątkowo silne: odbywały się tam trzydzieste piąte Spotkania Zamkowe "Śpiewajmy Poezję". Komu trzeba wyjaśniam, że to jeden z najstarszych
i najbardziej zasłużonych dla polskiej sztuki estradowej festiwali. Tylko Studencki Festiwal Piosenki
w Krakowie i jego młodszy braciszek - Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu - szczycą się dłuższą historią (wyłączam z tych rozważań "Sopot", od zawsze drugorzędny i mało znaczący).
A same festiwale są przecież w Polsce ostatnich dziesięcioleci najdostępniejszą formą masowej rozrywki i - powiem słowo niemodne - estetycznej edukacji. Niezależnie od ustrojów.
Skoro nikt nie uczy śpiewu w szkole, skoro media elektroniczne zajmują się zarabianiem na tandecie, zaś miarą "artyzmu" jest popyt (dawno temu Młynarski pisał: ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio) - znaczenie przedsięwzięć takich jak "Spotkania Zamkowe" jest ogromne.
To ostatnie bastiony czegoś, co zamiera. Może kultury, wypieranej przez popkulturę? O różnicach tych dwóch słów i pojęć napisano księgi. Ale dopiero pewien raper określił rzecz najprościej: różnica, jak między Stachurą a Stachurskim?
Jubileusz "Spotkań" minął dość normalnie, bez większych sensacji. Byłe laureatki konkursu pokazały co dziś potrafią (potrafią wiele, ale kto pójdzie na koncert Muzolf, Czajki, Gołębiowskiej, Piotrowskiej, Krzywdy, Lerach czy Sokołowskiej, skoro ich nie zna?). Ich o pokolenie starsze koleżanki przypomniały miłym koncertem Agnieszkę Osiecką, bardzo kiedyś ze "Spotkaniami" związaną,
a teraz patronkę konkursowego Grand Prix. Drugiego dnia odbył się konkurs, dość przeciętny,
w każdym razie bez powodu do zachwytów (za dużo w nim było zwykłego piosenkarstwa, dalekiego
od zasadniczego w pojęciu "poezji śpiewanej" słowa - poezji właśnie). Zaśpiewała też p. Zaryan, przyjemna, ale całkowicie obojętna, a nawet bezradna wobec polskiego słowa w piosence (aż się deszcz ulitował i przerwał mękę).
I już bym prawie żałował czasu, który mogłem spędzić rozkosznie, spacerując ścieżkami od kopca do kopca, siedząc na najpiękniejszym rynku świata nad prawdziwą kawą, produktem w prawobrzeżnej Polsce rzadkim, czy choćby błądząc po uliczkach osiedla Oficerskiego - gdy przyfrunął do Olsztyna jakże oczekiwany Anioł Sztuki. Na festiwalową galę przygotowano koncert pod tytułem "Pejzaż horyzontalny". Ułożony przez Marka Pacułę, reżyserowany w ostatnich chwilach życia przez Piotra Łazarkiewicza (dokończony po tragicznej śmierci artysty przez rodzinę i przyjaciół). Każde słowo wypowiadane i wyśpiewywane ze sceny napisał Wiesław Dymny. Krakowianin Dymny.
Jakże piękny to był koncert. I nadzwyczajnie krakowski. Zbigniew Raj, Joanna Kulig, Janusz Radek, Anna Szałapak, Grzegorz Turnau, a nawet niekrakowianie: Kasia Groniec, Wojtek Brzeziński, Anna Sokołowska, Mariusz Lubomski, a zwłaszcza wspaniały Krzysztof Majchrzak (powinien jednak być z nami!) pokazali Leonarda z Piwnicy, kolegę wielu, choć przyjaciela nielicznych z nas, pięknie, czule, rozumnie.
Nie było jakże częstej u głupków czytających Dymnego błazenady, nie było godnego "http://www.pudelek" zauroczenia fantazjami i słabościami Artysty. Nie było też atmosfery akademii ku czci.
Może to nastrój chwili (zwielokrotniony odejściem Piotra Łazarkiewicza) sprawił, że obejrzałem jeden z najlepszych w tym roku koncertów? Ale może po prostu kolejny raz sprawdziła się stara prawda: aby stworzyć dzieło sztuki, trzeba zaangażować artystę?
I pomyśleć, że musiałem przejechać w upale tysiąc kilometrów, przeżyć czyściec słuchania
w konkursie amatorskiego tercetu "Iskierki", odzwyczaić się na czas jakiś od wspaniałego dźwięku trąbki nad głową, by dotknąć tego, co najbardziej krakowskie?
Warto było.