Po dziesięciu dniach spędzonych pracowicie we Wrocławiu wracałem do Krakowa tak, jak się wraca do domu. Piękne to uczucie: wracać do domu. Polecam każdemu. Gdy kogo zmęczy codzienność, znudzi rutyna czy niechby tylko zezłości absurd nagle uświadomiony - powinien wyjechać i wrócić.
Wrocław zostawiłem za sobą z sentymentem, jaki odczuwa się wobec miejsca dobrze rozpoznanego, prawie własnego. Ale - jak dziś często słyszymy z telewizora - "prawie" robi różnicę.
Choć więc we Wrocławiu spędziłem sporo czasu (nie tylko ostatnio - powiedzmy, że w ostatnim półwieczu), to przecież nigdy nie odniosłem tam wrażenia, że jestem u siebie. Samopoczucie gościa, niechby i serdecznie przyjmowanego, to coś zupełnie innego niż oczywistość swojactwa. Być gościem - to być u kogoś. Wtedy nie wszystko wypada zrobić lub nawet powiedzieć, czasem nawet sąd własny przyciąć warto do gospodarskich formatów i standardów…
Dlatego też donosząc mym ziomkom galicyjskim o urokach zakończonego w niedzielę Przeglądu Piosenki Aktorskiej - starałem się nie oceniać różnych wrocławskich zwyczajów i pomysłów, które wydały mi się dyskusyjne. Wystarczy, że wy-krztusiłem słowo wątpliwości na temat Cezarego Studniaka, najpopularniejszego dziś aktora wrocławskiego teatru muzycznego Capitol, by mnie wielbicielki tego uroczego młodzieńca chciały zlinczować.
Aż musiałem im tłumaczyć, że talent tak wielki jak Studniakowy nie powinien kontentować się bezkrytycznym zachwytem małolatów, lecz rozwijać, także dzięki krytycznym sugestiom "kontrolerów jakości". Gdy Studniak realizował w "Kombinacie" zadanie wymyślone i wyegzekwowane przez prof. Wojciecha Kościelniaka, był wstrząsający. Gdy śpiewa własne rymy o wyższości koprofagii nad priapizmem, zniża się do poziomu gimnazisty. Na co nie daję zgody, bo zbyt cenię ten wciąż nieoszlifowany diament scenicznego talentu…
Skoro się tu jeszcze odezwało echo minionego PPA, to z przyjemnością wyliczę kilka znaczących wydarzeń, jakie się we Wrocławiu w ramach jego festiwalu stały. Na koniec było więc wielkie widowisko galowe "Gra szklanych paciorków", wymyślone i zrealizowane przy pomocy ogromnego zespołu aktorskiego przez wspomnianego Kościelniaka.
Wcześniej - ohydny i fascynujący zarazem, jedyny taki na świecie zespół Tiger Lillies. I wspaniała, perfekcyjna premiera nowego recitalu Katarzyny Groniec (z tłumaczonych przez nią piosenek Elvisa Costello). I dwóch świetnych konferansjerów, którzy przytłoczyli swymi osobowościami konkurs aktorskiej interpretacji piosenki. Aktor Sambor Dudziński był jedyną gwiazdą półfinału, improwizując słowno-muzyczne interludia. Kabareciarz Grzegorz Halama zdominował finał, pajacując po stańczykowsku, równie śmiesznie co mądrze. Przyznać też trzeba, że obaj panowie nie mieli wielkiej konkurencji wśród uczestników konkursu - słabego, niestety…
Generalnie PPA to był bardzo dobry festiwal, z pewnością nawiązujący do najlepszych lat tej imprezy. Coraz wyraźniejsza staje się jego koncepcja, w której chodzi o pokazywanie gotowych artystycznie, wartościowych spektakli, widowisk i koncertów, z różnych estetyk i konwencji stylistycznych wziętych.
A miejscem debiutów artystycznej młodzieży zostaje w takiej sytuacji Studencki Festiwal Piosenki w Krakowie, w którym nie obowiązują żadne regulaminowe ani zwyczajowe ramy (jak "aktorska interpretacja"), lecz indywidualna kreatywność.
Które to spostrzeżenie natychmiast przenosi mnie do mego domu, miasta, do Krakowa. Tu jest śmiesznie, jak to w Krakowie w Wielkim Poście bywa. Przede wszystkim gra Paka, konkurs i festiwal, który na nowo zdefiniował polski kabaret. Tłumy przewijają się przez Rotundę i mają dobry humor.
Z drugiej zaś strony miasto śmieje się i lamentuje zarazem nad dwoma młodziankami z tytułem uniwersyteckich magistrów.
Jeden z nich wyksztusił był jakieś dziełko żyćka w stylu political fiction, ale firmowane przez utytułowanego promotora. Trochę mi wstyd, że i ja kiedyś studiowałem historię w najświetniejszym Uniwersytecie. Ale pocieszam się, że nie u p. Nowaka, tylko u p.p. Wolskiego, Wereszyckiego, Felczaka, Batowskiego, Gierowskiego itp.
Drugi magister Z., uważający się za polityka - zabłysnął czarnym żartem gdzieś w Płocku, gdy przyznał szczerze (na ile szczery być potrafi), że do Parlamentu Europejskiego startuje dla picu, i gdy przyjdzie okazja, natychmiast z mandatu zrezygnuje, by wrócić do kraju i nadal ścigać Blidę. Chyba magister Z. tym wystąpieniem niezbyt zachęcił krakowian do głosowania na siebie. Aż mi wstyd, że na tej samej co nasz ulubieniec uczelni studiowałem też prawo. Tyle że nie u p. Mąciora, tylko u p. Woltera. Prawie - robi różnicę.
Pókim siedział we Wrocławiu - jakoś mnie nie śmieszyły harce wszystkich tamtejszych Misiaków ani ambicje (prezydenckie czy rządowe) wrocławskiej młodzieży politycznej. Może trochę zdrowego absurdu przyniosła tylko wiadomość o poseł Geringer, co się kulom w Brukseli nie kłania. Ale wystarczyło wrócić do Krakowa - i już jest zabawnie. Nawet maszkarony się śmieją. Jak krakowianie, po cichutku...