- Mieliśmy początek lat 90. XX wieku. Pan wracał do Polski ze Szwecji, gdzie grał w Hammarby IF. Skąd wziął się pomysł, żeby w Krakowie wystartować z takim biznesem jak pizzeria?
- Już gdy przyjechałem na kontrakt do Hammarby zostałem bardzo miło przywitany przez miejscową Polonię, w tym przez Tomka, który prowadził w Sztokholmie bardzo popularną wśród mieszkających tam Polaków pizzerię. Piłka w Szwecji wtedy nie do końca była tak stuprocentowo zawodowa. Większość piłkarzy prócz gry w piłkę jeszcze pracowało. Ja akurat byłem na w pełni zawodowym kontrakcie, ale że trenowaliśmy jeden raz dziennie, w dodatku wieczorami, to miałem dużo czasu. I tak się składało, że w porach obiadowych przesiadywałem u Tomka zwanego „królem pizzy”. Pod koniec mojego kontraktu zaczęły się pojawiać pytania czy zostać w Szwecji czy wracać do Polski? Wielu moich kolegów, gdy wyjeżdżało za granicę, zostawało już tam na stałe. To był jeszcze czas, gdy poziom życia w Polsce i na zachodzie Europy był zupełnie inny. Wyjeżdżałem jeszcze w czasach komuny, więc różnica była naprawdę duża.
Nie rozważaliśmy jednak z żoną pozostania w Szwecji, bo w Polsce mieliśmy samotnych rodziców. Teść mieszkał sam, moja mama również. W Sztokholmie mieliśmy fantastyczne warunki do życia, bo bardzo dobrze zarabiałem. Mieliśmy przepiękny apartament, bo prezesem klubu był prezes firmy mieszkaniowej, żona też miała ciekawą pracę . Pewnie mało kto na moim miejscu wracałby do Polski, ale tak jak powiedziałem, zdecydowały względy rodzinne. A skoro była decyzja o powrocie, to trzeba się było też zastanowić, co dalej robić w życiu. Wspomniany Tomek powiedział mi wtedy, że on mi pomoże rozwinąć biznes gastronomiczny. Przekonywał mnie, że zanim dogram do końca swojego kontraktu w Sztokholmie, on już w Polsce powoli zacznie rozkręcać mój nowy biznes, pizzerię. I tak też się stało.
- Przypomni pan gdzie i kiedy została otwarta pierwsza pizzeria „Grace”, bo taką nazwę nosiła wkrótce już cała pana sieć?
- Ten pierwszy lokal otwarliśmy na rogu ulic św. Anny i Jagiellońskiej. Wcześniej w tym miejscu mieściła się jadłodajnia „U Kapusty”. Moje pokolenie to będzie pamiętać. Przejęliśmy ten lokal, działaliśmy tam już wspólnie ze wspólnikiem, który mieszkając w Krakowie mógł doglądać interesu, bo ja musiałem wywiązać się z kontraktu i jeszcze pozostać w Sztokholmie. Stworzyliśmy nowy jak na tamte lata klimat. Były motocykle na ścianach, silniki motocyklowe, kolorowe stare radia. Mieliśmy bardzo dobrego plastyka, który zaaranżował ciekawe wnętrza. Wiedzieliśmy, że aby restauracja stała się modna, trzeba wymyślić coś nowego. Byliśmy natomiast pewni swego jeśli chodzi o menu. Widziałem jak dużą popularnością cieszyła się pizza Tomka w Sztokholmie zawsze serwowana z surówkami. Zdawałem sobie sprawę, że wcześniej pizzerie w Polsce funkcjonowały na zasadzie placka z kiełbasą, szynką lub pieczarkami. Trzy rodzaje i tyle. My weszliśmy szeroko. Mieliśmy na początek dwadzieścia, a szybko czterdzieści rodzajów pizzy. Nowością było, że klienci widzieli jak kucharze robią tę pizzę, bo tak to było zorganizowane, że wszystko odbywało się na ich oczach. I co najważniejsze było to po prostu smaczne. Popularność tej pizzy była bardzo duża.
- Skąd wzięła się nazwa „Grace”?
- Odpowiedź jest bardzo prosta. Moja żona ma na imię Grażyna ale przyjaciele zawsze zwracali się do niej Grace.
- Wystartowaliście w 1994 roku z pizzerią na rogu ulic św. Anny i Jagiellońskiej, ale później kolejne lokale tej sieci szybko były otwierane w różnych miejscach w Krakowie i nie tylko. Może pan przypomnieć, gdzie się mieściły?
- Mogę wymienić na szybko: Kalwaryjska, Sienna, św. Jana, a później gdy zaczęły być otwierane w Krakowie galerie handlowe, wchodziliśmy również tam. Poza Krakowem nasze restauracje były w Zakopanem na Krupówkach czy w Nowym Sączu.
- Wspomniał pan wcześniej, że w waszej ofercie było nawet czterdzieści rodzajów pizz. Kto wymyślał menu?
- Przede wszystkim pomysł był taki, żeby wstrzelić się w smaki Polaków. Chcieliśmy dostosować rodzaje pizz właśnie do polskich smaków. Była np. pizza Ramona z indykiem, z porami, rodzynkami, majonezem kieleckim - tą akurat wymyśliła moja żona. Były pizze z kurczakiem, kiełbasami, rybami. Mieliśmy nawet pizzę ze śledziem! Oczywiście na początek startowaliśmy tradycyjnie z klasycznymi włoskimi pizzami, ale później wyobraźnia pozwalała nam tworzyć naprawdę ciekawe pomysły. Dzisiaj czasami śmiejemy się z tych naszych smaków, ale one naprawdę się sprzedawały.
Tajemnicą sukcesu było przede wszystkim ciasto. Jego receptura była pilnie strzeżona. W biznesie bardzo pomagał nam mój teść, robił zaczyny, dodawał sok z ananasa, piwo. Chodziło o to, żeby ciasto lepiej rosło, żeby było chrupkie, a przede wszystkim smaczne. To była nowość na tamte czasy w Krakowie.
- To był pierwszy moment, gdy ze sportowca przemienił się pan w biznesmena. Jak pan wspomina tamten okres?
- Powiem szczerze, że nie traktowałem tego biznesu do końca serio. Cały czas myślałem, że będę jednak działał przede wszystkim w piłce. To był zresztą też czas, gdy wróciłem do Wisły już w nowej roli po jej spadku z ekstraklasy. Pizzerie miały być takim biznesem na początek. Myślałem, że może żona będzie się tym zajmować, ale powodzenie tych pizzerii było naprawdę duże, a to oznaczało, że w każdym z takich lokali musieliśmy zatrudniać minimum dziesięć osób i powoli stawał się to naprawdę poważny, duży biznes. Zatrudnialiśmy ponad stu pracowników. To zaczęło trochę mnie przerastać, bo Wisła też angażowała bardzo mocno. Przypomnę, że walczyliśmy o awans do ekstraklasy. W pierwszym roku się nie udało, w drugim już tak. Udało nam się na tyle postawić Wisłę na nogi, że możliwe było oddanie jej niewiele później Tele-Fonice, co zapoczątkowało z kolei najlepszy okres w historii klubu. Czyli jakąś smykałkę do biznesu jednak miałem.
- A ma pan takie poczucie, że w tamtym okresie, gdy w Polsce zachodziły duże zmiany, w jakiś sposób swoimi pizzeriami wpisaliście się w legendę tamtych lat w Krakowie?
- Muszę to przyznać, że te pizzerie były bardzo dobrze odbierane w Polsce. Porażką jest dla mnie to, że nie udało się tego kontynuować, a brałem się za inne biznesy, bo człowiekowi się wydawało, że te inne biznesy są lepsze, bardziej prestiżowe. Szkoda, bo z dzisiejszej perspektywy widzę, że to było coś, co trafiało w gusta Polaków. W takim Nowy Sączu ludzie potrafili ustawiać się w kolejce jeszcze przed otwarciem lokalu o godz. 10. Nie wspomnę już o Zakopanem, gdzie ustawił się ogonek na kilkadziesiąt metrów na Krupówkach.
- To jednak ciekawe, że tak popularna sieć w latach 90. nie rozwinęła się tak, jak można się było spodziewać. Ma pan swoją diagnozę, dlaczego tak się stało?
- Chyba przegapiliśmy okres, gdy można było z tego wyciągnąć większe pieniądze. Nie potrafiliśmy ogarnąć tak dużej liczby restauracji, zarządzania ludźmi, z których też nie wszyscy byli do końca uczciwi wobec nas. To była już duża skala. Miesięcznie schodziło nam dziesięć ton sera, pięć ton szynki, żeby pokazać pierwszy przykład z brzegu. Tylko były też np. takie problemy, że wyjeżdżało do nas te dziesięć ton sera, a później okazywało się, że jest osiem… A my nie potrafiliśmy „połapać” gdzie te dwie tony zniknęły. Długo by można zresztą opowiadać o charakterze biznesów w tamtych latach.
Nikt nie myślał jeszcze o takim zarządzaniu tego typu biznesem, jak to wygląda obecnie. Pewnie nie potrafiliśmy robić tego tak, jak z dzisiejszym doświadczeniem i możliwościami byśmy robili. Bo dzisiaj pan prowadzi „sieciówkę” z Krakowa, ale doskonale pan się zorientuje, co i ile jest sprzedane w oddziale w Gdańsku. My nie mieliśmy niestety pełnej kontroli i tak jak powiedziałem, niektórzy ludzie, którym zaufaliśmy, zawiedli nas. To rodziło między nami dyskusje, co dalej, jak prowadzić ten biznes.
- Do którego roku funkcjonowały pizzerie „Grace”?
- Udało nam się mimo wszystko dość długo utrzymać na rynku, bo ostatni lokal zamknęliśmy w 2008 roku. Później rozstaliśmy się ze wspólnikiem i każdy z nas poszedł w inną stronę, już nie do końca związaną z gastronomią, która okazała się jednak bardzo ciężkim kawałkiem chleba. Muszę też wspomnieć, że wszystkie nasze lokale były przez nas wynajmowane i niestety ale popularność przełożyła się na ciągłe podwyżki czynszu, z czym nie potrafiliśmy się pogodzić…. Dzisiaj z ogromnym sentymentem wspominam ten okres mojego życia i mam satysfakcję, że ludzie w Krakowie i nie tylko do tej pory wspominają sieć pizzerii „Grace”. I kto wie… może jeszcze kiedyś powrócimy z dziećmi do tematu.
