Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbyszek Wodecki doceniony po 40 latach od debiutu

Paweł Gzyl
Krakowskiego piosenkarza potrafi w Polsce rozpoznać chyba każdy - głównie przez charakterystyczną fryzurę
Krakowskiego piosenkarza potrafi w Polsce rozpoznać chyba każdy - głównie przez charakterystyczną fryzurę Fot. Karolina Misztal
W przeciwieństwie do innych gwiazd polskiej piosenki jest skromny, ma do siebie dystans i niezwykłe poczucie humoru. Dlatego kochają go jego rówieśnicy po sześćdziesiątce, ale też młodzi ludzie. Co najważniejsze - przy całym swym uroku osobistym, po prostu potrafi też świetnie grać i śpiewać.

Kiedy przyszedł czas występu, pod sceną zebrały się prawdziwe tłumy. Czuć było oczekiwanie na coś wyjątkowego. Gdy na scenie pojawił się Zbigniew Wodecki i towarzyszący mu muzycy z grupy Mitch & Mitch, zabrzmiały grzecznościowe oklaski. I wtedy popłynęły łagodne tony klasycznej piosenki, zaśpiewane przez starszego faceta w okularach. Kiedy muzycy skończyli, widzowie nie chcieli ich puścić ze sceny. Tak krakowski weteran podbił młodzieżową publiczność podczas katowickiego OFF Festivalu w 2013 roku.

- Byłem wtedy w takim szoku, że niewiele z tego występu pamiętam. Przypominam sobie jedynie, że nie daliśmy plamy, bo kiedy skończyliśmy, ludzie wołali o więcej. To był festiwal rockowy - czyli wielkie głośniki po obu stronach sceny i taki łomot, że ludzie nie mogą rozmawiać, bo nie słyszą się nawzajem. A tutaj wychodzimy na scenę - i śpiewamy piosenki sprzed czterdziestu lat, które Macio Moretti z Mitch & Mitch wyciągnął z lamusa - wspomina piosenkarz.

Warto było jednak podjąć to ryzyko. W środowy wieczór polska Akademia Fonograficzna uznała płytę „1976: A Space Odyssey”, zawierającą wykonany na OFF Festivalu materiał, za najlepszy album pop 2015 roku. Mało tego - pochodząca z niego piosenka „Rzuć wszystko to, co złe” została uhonorowana statuetką Fryderyka za „utwór roku”. To niesamowite - przez lata spychany na pobocze polskiego show-biznesu piosenkarz wreszcie doczekał się oficjalnego uznania. I to za utwory pochodzące z jego płyty sprzed czterdziestu lat! Jak to możliwe?

Wyższa szkoła jazdy

Cała jego rodzina była muzykalna. Ojciec - trębacz, mama - śpiewaczka, siostra - wiolonczelistka. Dlatego już w wieku pięciu lat zaczynał od grania gam na skrzypcach. Potem była krakowska szkoła muzyczna - czyli poważny repertuar, godziny ćwiczeń, przesłuchania i egzaminy. Klasyczna edukacja nie zabiła w nim spontaniczności. Kiedy do Polski dotarła moda na rock’n’rolla, również on dał się jej porwać. Być może dlatego tak dobrze dziś rozumie się z młodą publicznością.

- To był zespół Czarne Perły. Graliśmy „fajfy” w soboty i niedziele do rana w hali Sokoła w Krakowie. Wykonywaliśmy wszystko, co wtedy było popularne - Beatlesów, Stonesów. Dziewczyny przychodziły w czerwonych kozaczkach i tańczyły modnego wtedy „motylka”. I był czad! Dlatego na OFF-ie nikt mnie niczym nie zaskoczył. Pomyślałem przed koncertem: „Najwyżej, jak mi się nie będzie podobało, to zejdę ze sceny i pojadę do domu, żeby sobie puścić wiadomości”. Ale nie było takiej potrzeby - śmieje się.

Gdy występował w Niemczech, mógł zmienić nazwisko na Wodetzky i zostać tam na stałe. Wolał jednak wrócić do Krakowa

Bigbit nie przeszkodził mu zdobyć dyplomu z wyróżnieniem. Zagrał jeden z najtrudniejszych w polskiej muzyce poważnej utworów - koncert Karłowicza, którego poprawne wykonanie nazywa się w środowisku klasyków „wyższą szkołą jazdy”. Nic więc dziwnego, że zaangażowano go zarówno do orkiestry symfonicznej Polskiego Radia, jak i do Krakowskiej Orkiestry Kameralnej. Jakby tego było mało, zaczął akompaniować Ewie Demarczyk i Markowi Grechucie, podróżując z nimi po całym świecie. W efekcie wrósł na stałe w krakowski pejzaż artystyczny.

- Zawsze siedziałem w Jaszczurach. Później w Piwnicy pod Baranami. Czasem też w klubie jazzowym Helikon na św. Marka. Wcześniej spotykaliśmy się na próbach w szkole muzycznej. Gdy zaczynałem z Grechutą, graliśmy w miasteczku studenckim. Bawiliśmy się na całego, pełno było świetnych ludzi i nikt się nie spodziewał, że tak wiele z tych osób stanie się legendami. Bo proszę spojrzeć: Demarczyk, Grechuta, Dymny, Skrzynecki. To dziś legendy, a kiedyś po prostu moi znajomi - podkreśla.

Kiedy wyjeżdżał za czasów Peerelu do Niemiec na koncerty, tak się spodobał, że tamtejsi menedżerowie zaczęli go namawiać, aby został nad Renem. To było realne - bo choć jego dziadek był Polakiem, urodził się w Dortmundzie, a potem mieszkał na Śląsku. Piosenkarz wolał jednak wrócić do rodziny i do Krakowa.

Wszystko małymi kroczkami

Aby dorobić, wyjeżdżał w wakacje nad morze i grał z kolegami z orkiestry w nocnych lokalach modne szlagiery. Ponieważ nikt się nie rwał do śpiewania, w końcu sam stanął za mikrofonem. Los chciał, że usłyszał go kolega z telewizji - i zaproponował zarejestrowanie kilku piosenek do jednego z programów. To z kolei spowodowało zamówienie na nagranie debiutanckiego albumu. Wydana w 1976 roku płyta przeszła bez echa - doceniono ją dopiero czterdzieści lat później. Nie zraziło to Wodeckiego do śpiewania.

- Mnie ojciec uczył, żeby się nie wychylać. Żeby ćwiczyć i pracować. Przy tym lał mnie i pilnował. Może gdyby tego nie robił, to by mnie dzisiaj tu nie było? Wszystko zdobywałem małymi kroczkami, nigdzie się nigdy nie pchałem. Mało tego - nie miałem menedżera, nie mam plakatów, nie mam zdjęć. Ja po prostu lubię śpiewać. Ułożyłem sobie fajny repertuar, z którego jestem dumny. „Zacznij od Bacha”, „Z tobą chcę oglądać świat”, „Izolda”. Do tego fajna „Dobranocka”, którą wszyscy pamiętają z dzieciństwa, no i pastiszowe „Chałupy”, które stały się epokowym hitem ze względu na mnogość golizny na ekranie - opowiada.

Za czasów Peerelu miał opinię Casanovy. Ale kiedy poszedł do lekarza, ten powiedział mu: „Wszystko w granicach normy, niech się pan nie przejmuje”. I do dziś jest wierny żonie, dochował się dzieci i wnuków. Pytany o receptę na udany związek, śmieje się, że to... ciągła rozłąka. Bo zawsze miał i ma zamówienia na koncerty. Dlatego nieustannie jest w trasie. I zawsze może liczyć na ulgową taryfę u policji - bo trudno go nie rozpoznać po charakterystycznej fryzurze.

- Zawsze mówię, że piętę achillesową mam na głowie. Myśli pan, że te włosy mnie nie męczą? Ale nie mogę ich obciąć. Mam płaską i za małą głowę. Jak się ogolę, to wyglądam strasznie. Kiedyś Krystyna Sienkiewicz podpuściła mnie i zrobiłem sobie pasemka. Ale było jeszcze gorzej - musiałem się chować w kapturze dopóki się nie zmyły - puentuje z uśmiechem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska