Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czy Kraków lubi Hajdarowicza?

Marek Lubaś-Harny
Nowy Jork. Pokaz filmu "City Island". Od lewej: Andy Garcia, Grzegorz Hajdarowicz z żoną Dorotą
Nowy Jork. Pokaz filmu "City Island". Od lewej: Andy Garcia, Grzegorz Hajdarowicz z żoną Dorotą archiwum
Zasłynął, kiedy kupił blok z lokatorami. Przygodę z kinem zaczął od "Zakochanego anioła". Ostatni film produkował już w USA, z gwiazdorską obsadą.

Mógłby mieszkać wszędzie. Na przykład w Brazylii, gdzie jest właścicielem prawie trzech tysięcy hektarów gruntów, w tym siedmiu kilometrów pięknej plaży. Jednak woli mieszkać pod Krakowem. Dlaczego? Bo lubi Kraków.

A czy Kraków lubi Hajdarowicza? Odpowiedź na to pytanie jest bardziej złożona. Można powiedzieć, że kiedyś lubił, skoro w pierwszych wolnych wyborach do Rady Miasta 27 maja 1990 roku, w których na 75 mandatów 73 zdobył komitet Solidarności, właśnie on urwał jeden z tych dwóch pozostałych. Wydaje się jednak, że jego ambicje polityczne sięgały wyżej. Rok wcześniej wystartował przecież do Sejmu "kontraktowego" z listy Konfederacji Polski Niepodległej, ale wówczas sympatia wyborców okazała się niewystarczająca.

Tak czy inaczej, zamiast polityki wybrał biznes. A na tym polu łatwiej narobić sobie wrogów niż przyjaciół. O Hajdarowiczu było głośno zwłaszcza na początku 1998 roku, kiedy się rozniosło, że kupił w Nowej Hucie bloki wraz z lokatorami. Mało kto zadał sobie trud poznania szczegółów, co nie przeszkadzało przyczepiać biznesmenowi łatki bezwzględnego kapitalisty.

Dziś ta sprawa poszła w zapomnienie, choć nadal nie wszyscy wiedzą, co o niej myśleć. W ostatnich latach o Grzegorzu Hajdarowiczu słyszało się raczej jako o producencie filmowym. Teraz, kiedy przejął "Przekrój", środowiska twórcze ujrzały w nim dobrodzieja, który ten krakowski niegdyś tygodnik sprowadzi z powrotem do Krakowa. Ale czy to możliwe?

Polska paranoja

Z tym handlem lokatorami to było tak: Między Bożym Narodzeniem a sylwestrem 1997 roku Hajdarowicz kupił od syndyka masy upadłościowej po Krakowskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Mieszkaniowego 10 zamieszkanych bloków zakładowych w Nowej Hucie. Zaczęła się prawdziwa nagonka. Niektóre gazety pisały wówczas, że będzie wyrzucał mieszkańców na bruk i pasł się na ludzkiej krzywdzie. Lokatorzy wpadli w panikę.

Nic takiego się jednak nie stało.

- Szczerze mówiąc, należałaby mi się choć mała tabliczka pamiątkowa na osiedlu Teatralnym - uśmiecha się biznesmen. - Dzięki mnie 200 osób za niewielkie pieniądze ma dziś mieszkania na własność.
I tym razem wykorzystał z pożytkiem dla siebie i innych kuriozalność ówczesnych przepisów. Lokatorzy mogli wprawdzie wykupić swe mieszkania bezpośrednio od syndyka, ale z hipoteką obciążoną długami całego przedsiębiorstwa, które sięgały 93 milionów złotych. Oznaczało to, że każdy kupujący wziąłby na siebie równocześnie zobowiązania, których nie byłby w stanie spłacić do końca życia. Jednak dzięki temu, że likwidator sprzedał majątek w całości, hipoteka została umorzona. Takie było prawo.
- W ten sposób wszyscy zyskali - mówi Hajdarowicz. - Wierzyciele KPBM odzyskali jakieś pieniądze, ja zarobiłem, bo razem z blokami kupiłem także biurowiec, a lokatorom sprzedałem mieszkania na takich samych warunkach, jak gmina Kraków, za 10 procent wartości, za co zresztą ścigał mnie urząd skarbowy.

A jednak były jakieś wątpliwości, skoro sprawa stała się aż przedmiotem interpelacji, którą złożył poseł Zbigniew Wassermann.

- Rzeczywiście, powstał pewien szum, bo ze sprzedażą musiałem poczekać na uporządkowanie ksiąg wieczystych - tłumaczy cierpliwie Grzegorz Hajdarowicz. - Akt notarialny liczył 110 stron, pół roku sędziowie spychali sprawę jeden na drugiego, aż ludzie się przestraszyli, że ja chcę ich zrobić w konia. Pewien motorniczy poleciał do posła Wassermanna i naopowiadał niestworzonych rzeczy. Oczywiście poseł jest od tego, żeby wątpliwości wyjaśniać. Tylko że mógł je wyjaśnić dużo prościej, a interpelacja uruchomiła automatycznie Ministerstwo Sprawiedliwości, kontrole, badania, które wcale sprawy nie przyspieszyły. Ważne, że ja się ze wszystkich zobowiązań wywiązałem. No i wtedy urząd skarbowy się czepił, że powinienem żądać od lokatorów cen rynkowych. Paranoja.

Film jest ciekawszy

To nie był koniec kłopotów Hajdarowicza ze skarbówką. Twierdzi, że fabrykę mebli w Nowej Soli musiał zamknąć, bo tamtejsi urzędnicy skarbowi tak długo zwlekali ze zwrotem podatku VAT, aż go do tego zmusili. Podobnego rodzaju trudności spotykały go zresztą nie tylko w Nowej Soli.

- Chcieli mnie wykończyć, jak Romana Kluskę - uważa.

I on, i Kluska wybronili się w sądach. Kluska się zniechęcił, sprzedał Optimusa, zajął się działalnością charytatywną i hodowlą owiec. Hajdarowicz wybrał inną drogę. Przekonał o swojej racji związkowców z Solidarności i OPZZ i razem poszli do urzędu skarbowego zademonstrować wspólną determinację w obronie miejsc pracy. Z pewnością nie było to decydujące, ale wrażenie na urzędnikach musiało zrobić.

Hajdarowicz znowu wygrał, ale i jego entuzjazm dla robienia biznesu w Polsce zaczął słabnąć. Nie znaczy to, że chciał się wycofać. Jednak projekty utworzenia wielkiego holdingu, na wzór największych polskich potentatów, porzucił.
Z korzyścią dla sztuki filmowej. Mniej więcej w tym samym czasie wciągnęła go bowiem produkcja filmów. A zaczęło się od przypadkowego spotkania w pociągu. Tak przynajmniej twierdzi Witold Bereś, dziennikarz, scenarzysta i producent filmowy. Wspólnie z reżyserem Arturem "Baronem" Więckiem miał już wtedy na koncie udany debiut fabularny "Anioł w Krakowie".

- Wpadliśmy na siebie z Grzegorzem Hajdarowiczem w wagonie restauracyjnym - opowiada Bereś. - Namówiłem go, żeby wszedł jako współproducent w nasz nowy projekt.

Ten nowy projekt to był "Zakochany anioł": ciepły, optymistyczny film, przyjęty przez widzów jeszcze lepiej niż pierwsza część. Bez Hajdarowicza może by nie powstał.

- Spodobała mi się atmosfera scenariusza - mówi biznesmen. - Widz nie idzie do kina, żeby się dołować. A wtedy akurat pojawiło się w Polsce sporo filmów dołujących, pokazujących margines społeczny, może i ważnych społecznie, ale strasznie ponurych. Pamiętam, że trzy z nich były nakręcone na tle jakichś okropnych ruder w Zabrzu. Ile można kręcić w Zabrzu? Dlatego cieszę się, że właśnie do "Zakochanego anioła" dołożyłem swoje pieniądze, zresztą wcale nie takie wielkie, ale ważne, bo pierwsze. Następne już łatwiej zdobyć, bo te pierwsze budują finansowe zaufanie do projektu.

Skok na Hollywood

Za te nie tak wielkie pieniądze Hajdarowicz nie tylko przyczynił się do powstania nowego filmu, tak bardzo krakowskiego w klimacie, ale też zmienił swoje życie. Produkcja filmów stała się jego nową pasją.

- Powiedziałbym raczej, że był to powrót do planów młodości - prostuje. - Kiedyś myślałem o studiach reżyserskich, ale w końcu poszedłem na prawo na Uniwersytet Jagielloński. I może dobrze się stało, bo film to taka sztuka, która wymaga sporych pieniędzy, a ostatnie słowo ma producent.

Miał pieniądze, więc mógł po latach zrealizować młodzieńcze marzenia. Szybko się jednak przekonał, że w Polsce warunki do uprawiania filmowego biznesu wcale nie są lepsze niż w innych dziedzinach, tylko gorsze.

- Nie wystarczy przecież filmu wyprodukować, trzeba go jeszcze pokazać w kinach - mówi. - A dystrybucja filmowa w Polsce to dramat. 70 procent sal kinowych należy do dwóch dystrybutorów, z których każdy ma swoją politykę, czyli chce jak najwięcej zarobić. Polacy, niestety, zbyt rzadko chodzą do kina, a na polskie filmy jeszcze rzadziej. W kinach przeważają więc produkcje amerykańskie, a z polskich głównie błahe komedie, oparte na bardzo płytkich scenariuszach, wyglądające jak przedłużenia seriali telewizyjnych. To nie są moje klimaty.

Eksperymenty formalne też go jednak nie interesują.

- Kino to sztuka masowa - podkreśla. - Jeśli chcesz nakręcić etiudę, to bierz komórkę i kręć, a potem pokazuj w gronie przyjaciół. Ja muszę zapełnić sale.

Po kilku eksperymentach z rodzimym kinem doszedł do wniosku, że jeśli naprawdę chce myśleć o sukcesie, to tylko w Ameryce. Pierwszy krok już zrobił. I to bardzo udany. "City Island", w którym główną rolę zagrał Andy Garcia, do polskich kin wejdzie na wiosnę i sądząc po reakcji widzów na majowym pokazie w kinie Kijów, można mu wróżyć spore powodzenie.

- Wiem, że kiedy zrobię film w Stanach, polscy widzowie też go obejrzą. Natomiast polski film do dystrybucji w USA raczej nie trafi - mówi. - Czy to znaczy, że nie chciałbym znów zrobić filmu w Polsce? Przeciwnie, bardzo bym chciał, ale wymagałoby to spełnienia kilku warunków. Musiałbym mieć bardzo dobry scenariusz, opowiadający historię polską, ale zrozumiałą także w Ameryce czy Australii. No i trzeba by to nakręcić po angielsku. Miałem taki scenariusz. Przeczytał go Andy Garcia i spytał: "No, dobra, Greg, ale czy to musi być o Holokauście?" Myślę, że nie musi. Wbrew temu, co sami myślimy, mamy spory potencjał tematów, które mogłyby zainteresować świat, gdybyśmy się postarali. Na przykład bardzo by mnie kusiło opowiedzenie ciekawej historii na tle wojny polsko-bolszewickiej. Tylko że takich scenariuszy nie widzę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska