Chodzi mi oczywiście o dokarmianie ptaków zimą. Przyznaję się, że jestem posiadaczem sporego worka z mieszanką różnych nasion i owoców. I dziesięć kilogramów ziaren czystego słonecznika. Gdy jednak mam nasypać kolejną porcję jedzenia nachodzą mnie wątpliwości. Wszak działam wbrew podstawowemu prawu natury: jak sobie nie radzisz, to giń i pozwól żyć lepiej przystosowanym! Wtedy odzywa się ludzka natura i coś mi szepta: nie żal ci tych biednych sikorek, kosów i gołębi? Żal… i rzucam im jadło.
Lepszym przykładem są łabędzie. Przez ostatnie pół wieku stały się bardzo liczne (za sprawą człowieka, nawiasem mówiąc), i wszędzie ich pełno. Liczne stada zimują na Wiśle i każda porcja chleba rzucona im przed dzioby to jednocześnie wyraźny sygnał: zostań na miejscu, nie odlatuj, będzie dobrze. Pod warunkiem, że lód nie zmrozi wody. Wtedy się zacznie wykuwanie przez ekipy strażaków szalejących ptaków z lodu, załamywanie rąk. Co będzie dalej: jak uchronimy setki ptaków przed zimą? Lepiej, by odleciały. Na szczęście nie dokarmiam łabędzi…
