Wody wystarczyło ledwo na nawilżenie pięciu centymetrów leśnej ściółki. Głębiej pustynia. Ziemia wysuszona na proszek. O grzybach można zapomnieć do weekendu, kiedy zapowiadane są kolejne, oby rzęsiste opady.
Za to spotkałem naszego największego płaza, czyli salamandrę. Wypatrzenia powolnego zwierzaka zdobnego w żółte plamy nie jest specjalnie trudne. Tym bardziej, iż po chłodnych deszczach lubi włóczyć się po lesie. Trzy dojrzałe okazy i kilka ledwo centymetrowych drobiazgów. Widać na ląd wyszły przeobrażone, tegoroczne salamanderki. Tylko wspomnę, że plamisty jaszczur ma fascynujący system rozrodu. Teoretycznie salamandra plamista powinna dobrze radzić sobie w wodzie. Jak wszystkie płazy, które noszą łaciński przydomek amfibii. Niestety, jest wyjątkiem. Każdy większy strumyk z bystrym nurtem to dla niej granica nie do przebycia. Jeśli wpadnie, to utonie.
Płazy rozmnażają się w wodzie i chcąc nie chcąc salamandra choć na chwilę musi zanurzyć ciało w wodzie. Ma być płytko, bez najsłabszego prądu wody. Kałuża musi przetrwać letnie upały. Przy ociepleniu klimatu i długiej sierpniowo – wrześniowej suszy nie jest to łatwe. Widać gdzieś w lesie jest miejsce, które spełnia warunki a małe salamandry są tego dowodem.
