Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Pilch: Żadna wiedza nie zmniejsza paniki przed śmiercią [WYWIAD Z 2013 ROKU]

Katarzyna Kachel, Urszula Wolak
Jerzy Pilch
Jerzy Pilch Ludwik Kostuś
Wybitny pisarz JERZY PILCH, który wydał "Drugi dziennik", stworzył teorię, która pomaga mu przetrwać w chorobie. W szczerej rozmowie opowiada o oswajaniu śmierci, niezrealizowanych marzeniach, drzemiącej w nim fascynacji kobietami i groteskowej relacji z matką, która potrafi postawić go do pionu. Rozmawiają Katarzyna Kachel, Urszula Wolak.

- Dużo Pan nakłamał w dzienniku?

- To już jest pytanie?

- Tak.

- Nie więcej ani mniej niż zazwyczaj.

- Jakie są proporcje?

- Pół na pół. Granice między nimi pomaga mi markować gęba autora autobiograficznego, na którą ciężko pracowałem. A na dodatek tak doskonale nauczyłem się wymyślać wątki ze swojego życia, że nawet wtedy, gdy przyznam się do kłamstwa, nikt nie chce w nie uwierzyć.

- Na ile był Pan szczery, pisząc o chorobie?

- Robiłem to na oślep. Nie byłem wówczas ani na tyle odważny, ani obyty z nową sytuacją, żeby tak ostro, jak zazwyczaj, zmyślać i wyostrzać. I choć wcześniej pisałem często o innej chorobie - alkoholizmie, to pisanie o parkinsonie było całkiem inne. Pozbawione heroicznej tradycji, zafascynowania i szlachetnego obłędu, który towarzyszy piciu w naszym kraju.

- Jakie są granice Pana ekshibicjonizmu?

- Pracuję w warunkach bardzo ostrej cenzury wewnętrznej. Wielu rzeczy nigdy nie napisałem i nie napiszę.

- Dziennik zakłada przecież intymność, choćby pozorną szczerość.

- Dlatego nigdy bym sam nie wpadł na to, by go pisać. Do tej formy zmusił mnie Jacek Kowalczyk, były szef "Przekroju", wiedziony, jak się domyślam, chęcią zbicia na mnie jak największej korzyści. Pomyślał: "Niech Pilch pisze dziennik, bo wtedy będzie o nim samym, a czego można chcieć więcej?". Właściwie jestem mu wdzięczny, bo życie mija, a ja może nigdy nie zdobyłbym się na taką odwagę.

- Chciałby Pan cofnąć czas?

- Parę lat temu odpowiedziałbym, że nie, ale teraz, gdy sytuacja się zagęszcza, kto wie? Musiałoby to być jednak takie cofnięcie, o którym bym nie wiedział. Bo wiedza nie zmniejsza paniki przed przemijaniem.

- Bez świadomości przyszłej choroby?

- A w czym by to pomogło?

- To po co w ogóle się cofać?

- Żeby żyć dłużej.

- Nie inaczej?

- Nie, choć przecież nie twierdzę, że moje życie było samym zachwytem i pasmem nieustających upojeń. Ale też nie przesadzajmy z nieszczęściami, które mnie spotkały. Łącznie z dygotem nie były to przerażające klęski. Nie chciałbym się cofać w czasie z paniczną świadomością jego upływu, przerażeniem i wiedzą o swoim powolnym zdewastowaniu.

- Nie chciałby Pan dokonać innych wyborów?

- Nie, bo nigdy nie musiałem podejmować dramatycznych decyzji.To raczej pewne sytuacje wpływały na to, w jakim kierunku toczyło się moje życie. Bo czy mogłem wpłynąć na fakt, że urodziłem się w Wiśle? Czy na wybory rodziców? Na ich decyzje o przeprowadzce do Krakowa, kupieniu mieszkania z kompletem gomułkowskim i z samochodem. Na tym samochodzie to zresztą najgorzej wyszli, bo ojciec był najfatalniejszym kierowcą świata. Pamiętam, jeździli z matką we dwójkę, on dochodził na liczniku do czterdziestki, a matka, pilot, mówiła: Kotuś, nie pędź tak. A ja tam z tyłu. Boże! I jak ja mogłem nie pisać. Dziewczyny, pytacie o wybory, jaki ja mogłem mieć wybór. Z każdej strony czub, tylko pisanie mi zostało.
- Nic Panu w życiu nie umknęło?

- Cały szereg rzeczy. Do dziś je ścigam, choć tak w środku wiem, że jest za późno.

- Od stuprocentowego mężczyzny wymaga się, by zbudował dom, spłodził syna, posadził drzewo. Nie próbował Pan nigdy sprostać takim oczekiwaniom?

- Z jednej strony korci mnie, by odpowiedzieć tak, jak Janek Nowicki: Prawdziwy mężczyzna powinien podpalić dom, wyrwać drzewo i wpieprzyć synowi. Ale to by była ucieczka od odpowiedzi. I to taka, która nie do końca wyczerpuje całą prawdę o mnie. Bo nieobce są mi takie chwile, kiedy z równą ochotą miałbym chęć wyrwać drzewo, jak i wrócić do domu, do Wisły. Zakorzenić się.

- Żałuje Pan, że się nie udało?

- Nie będę się wam zwierzał. Mogę jedynie powiedzieć, że dziś patrzę na wszystko zupełnie inaczej, z perspektywy człowieka sędziwego.

-Żartuje Pan? Sędziwy to jest Bartoszewski.

- No dobrze, powiem inaczej: Kiedy człowiek dobrotliwieje i tępieje z wiekiem, inaczej ocenia i widzi pewne sytuacje.

- I?

- I dziś już może nie napisałby kilku tekstów, w których miażdży innych i to miażdżenie go upaja i daje takiego gazu, że aż strach.

- To przestaje cieszyć?

- Powiem tak: Jerzy Turowicz po przeczytaniu jednego z moich felietonów, powiedział kiedyś: "Będzie samobójstwo". To był odlot, a ja przez długi czas uważałem, że to jeden z najjaśniejszych momentów mojego życia.

- A teraz?

- Teraz mam wątpliwości. Może trzeba było pisać łagodniej? Nie powinienem wielu osobom sprawiać przykrości takim wyrachowaniem, zapamiętaniem i oddaniem, choć przecież nadal, jak mi się ktoś nawinie, potrafię mu dołożyć.

- Jak Gunterowi Grassowi?

- Wyprowadził mnie z równowagi. Jak mądry facet może żądać od swoich byłych czterech żon, by wszystkie razem zasiadały z nim przy wigilijnym stole. Oszalał!?

- To dobrotliwienie w Pana życiu wynika tylko z wieku?

- No a jak inaczej?

- Choroba nie miała żadnego znaczenia?

- Bardzo możliwe, że tak, ale nie widzę tego tak wyraźnie jak wieku.

- Choroba jest łatwiejszym wyzwaniem niż wiek?

- Nie jestem do niej przyzwyczajony na tyle, żeby móc to precyzyjnie ocenić. Przez to jestem niespokojny. Boję się, że pisząc o niej, popełnię grzech brawury. Że wyjdzie w tym pisaniu całe moje przerażenie, którego nie jestem w stanie kontrolować. Każdy w ciężką chorobę wchodzi na oślep. Tak samo ja. Nie można się do tej sytuacji przygotować.

- Z drugiej strony przyznaje Pan przewrotnie w "Drugim dzienniku", że na motyw choroby rzucił się z debiutanckim zapałem. Że właściwie ucieszył się z niego, bo nie miał Pan okazji umrzeć za młodu, zginąć tragicznie, czy choćby podciąć sobie gardła jak Witkacy. Teraz ma Pan chociaż swoją osobistą chorobę.

- Zapomniałem, że tak napisałem. Bardzo mi się to podoba, choć przecież nie mogę mówić o triumfie w sensie jednoznacznym. Parkinson nie jest moim sukcesem. Z moim temperamentem, edukacją nie uznaję jednak ogłaszania klęski. Nie potrafię.
- Jaka jest Pana choroba?

- Nieuchwytna. Namacalne jest w niej tylko drżenie rąk. Zachowuje się tak, jakby miała bezmiar czasu. Daje całe pasmo dobrego samopoczucia, a nagle tak przywali, że zdychasz. I eliminuje z życia codziennego. Wszystko jest treningiem, jak i smakowaniem. Tak jak zapinanie koszuli. Dawniej robiłem to w sekundę, a teraz, jak jest nerwowo, potrzebny mi kwadrans. Jakie jest rozwiązanie takiej sytuacji? Trzeba to zapinanie polubić, kontemplować. Jak tak kontemplujesz, to tak jakbyś robił parkinsona w konia. Śmiertelnemu wrogowi ani guzika.

- Jest Pan więźniem swej choroby? W dzienniku pisze Pan o "nieruchomości", w którą Pana wpędziła.

- Stanu, w którym znajduję się obecnie, nie nazwałbym więzieniem. Moje wejście w chorobę było bowiem niezwykłe, powiedziałbym nawet - naturalne. Jako dziecko miałem samoistne drżenie rąk. Później ręce trzęsły mi się z powodu alkoholizmu. Kiedy wyszedłem z nałogu i drżenie się uspokoiło, niespodziewanie pojawił się parkinson.

- Jaki ma Pan stosunek do niego?

- Skażony poczuciem winy, które narodziło się w wyniku alkoholizmu. Nie zniknęło nawet wtedy, gdy odstawiłem alkohol.

- Nie szukał Pan pomocy u psychiatry?

- Po co? Człowiek nigdy nie był doskonały. Dlaczego więc oczyszczać go ze wszystkich traum. To takie modne w dzisiejszych czasach, położyć się na kozetce i po amerykańsku przepracować problem. To do mnie nie przemawia.

- A co do Pana przemawia? Ma Pan własne teorie, jak przetrwać w chorobie?

- Tak, choć właściwie do dziś nie wiem, czy mój parkinson jest prawdziwy. Lekarska diagnoza nie jest stuprocentowa. Być może cierpię na powikłania alkoholowe. Tak jak w tym dowcipie; przychodzi bosman do doktora i mówi: "Panie doktorze, mam uczulenie", a lekarz na to: "To syfilis", na co marynarz: "O, jak to dobrze! A już się bałem, że to jakaś groźna choroba".

- Łudzi się Pan jeszcze?

- Tak.

- Wracając do poczucia winy, co ma Pan dokładnie na myśli?

- To jedna z moich teorii. Gdy jesteś chory, poczucie winy daje ci mocnego kopa do walki. Uważasz, że cierpisz, bo zawiniłeś. Istoty tego problemu dotyka wiersz pewnego poety, który zmaga się z nowotworem. "Dlaczego dostałem raka? Bo jestem złym człowiekiem? Bo nie ma we mnie pokory? Bo proces uzdrawiania to proces przebaczania, a ja nie potrafię przebaczać. Pamiętliwy ze mnie skurwysyn, bo ciągle narzekam, a ludzie żyją bez rąk, nóg i nie narzekają. I żyją. A mnie jeszcze nic strasznego w życiu nie spotkało. I nie doceniam tego, i żyję przeszłością, a inni mają gorzej. Dlatego". Mam więc poczucie, że gdybym może inaczej żył, mniej pił, był mniej zajadły, zachowywał się jak dobry franciszkanin, nie zmagałbym się dziś z żadną chorobą.

- Naprawdę Pan tak myśli?

- Tak. To mniej lub bardziej absurdalna teoria, ale jest niezwykle pomocna. Daje siłę do mobilizacji. Skoro zawiniłem, muszę zrobić wszystko, by to naprawić. Chodzę więc regularnie do lekarza. Biorę leki. Dbam o ruch.
- ...rzucił Pan palenie.

- Choć długo jeszcze dawało mi przyjemność. Ale już utrzymywanie papierosa w ręce sprawiało ogromne problemy. Irytował mnie popiół na koszuli.

- Choroba przejęła nad Panem kontrolę?

- Gdy żyje się z poczuciem winy, myśli się innymi kategoriami: "Choroba tobą zawładnęła, bo byłeś niemoralnym pijakiem. Masz za swoje i teraz pracuj nad tym".

- Nie myślał Pan o powrocie do Wisły?

- Myślałem; lepsze powietrze, wspaniałe widoki. To jednak nie dla mnie. Oszalałbym tam. Wciąż imponuje mi wielkie miasto i jego zgiełk.

- W dzienniku pisze Pan także o "przedśmiertnej łapczywości", czyli potrzebie czytania i zdobywania wiedzy. Po co?

- Tego nie wiem. Tak się po prostu ratuję. Mam nadzieję, że to intelektualne łakomstwo nie jest jednak przyspieszeniem przedśmiertnym. Dochodzę też do wniosku, że życie bez perspektywy religijnej jest właściwie niemożliwe, a przynajmniej niemożliwe od pewnego wieku. W młodości człowiek wie, że umrze, ale nie zastanawia się kiedy. Ma poczucie, że śmierć go jeszcze nie dotyczy. Po pięćdziesiątce perspektywa ta ulega znaczącej transformacji. Widzisz, jak po ciebie idą. Kondukt staje się widoczny na horyzoncie. Słyszysz nawet żałobne pieśni.

- Ogarnia wtedy Pana strach? Lęk?

- Zapaść depresyjną, związaną z tym etapem, mam już za sobą. Ogarnia mnie raczej poczucie kompletnej bezradności i nieuchronności losu. Nie straciłem jednak nic ze swego sceptycyzmu. Holoubek mówił: "Nie wierzę w śmierć". Coś w tym jest, bo gdybyśmy tak naprawdę wierzyli w nadchodzący koniec, nie wiem, czy potrafilibyśmy normalnie żyć. A może któregoś dnia obudzę się i znajdę się w świecie, w którym Bóg ogłosił życie wieczne?

- Oswaja Pan śmierć?

- Tak, oswajam. To jest to słowo.

- Choroba to bilans strat czy zysków?

- Jako pisarz zyskałem. Mam swój temat. Trzeba tylko być na tyle w pełni władz umysłowych, by właściwie go wykorzystać i umiejętnie opisać. Jak pióro wypada z rąk, robi się już mniej ciekawie.

- Próbuje Pan jeszcze pisać piórem?

- Już nie. Utraciłem tę umiejętność. Nie tęsknię jednak za tym. Mój podpis wygląda dziś jak bohomaz, stworzony ręką dysleksyjnego dziecka. Z trudem piszę na klawiaturze. Po moim pisaniu ręką pozostało kilka wiecznych piór i wykwintne zeszyciki. Może rozdam je kiedyś w prezencie. Poza tym wierzę, że wrócę jeszcze do pisania. Ale nie jestem naiwny ani sentymentalny, po prostu staram się mieć w dupie tę chorobę.

- Zastanawiał się Pan kiedyś, jak przeżyłby chorobę, gdyby był zwykłym Kowalskim? Nie Jerzym Pilchem - wybitnym pisarzem, erudytą.

- Nigdy nie uważałem, że różni mnie cokolwiek od przeciętnego Kowalskiego. Pracowałem jak inni. No, może zaczynałem trochę później, bo od dziewiątej rano, ale bywały takie dni, że zasiadałem do pisania już o piątej. Miałem natomiast jedną przewagę. Mój gabinet znajdował się zawsze w pokoju obok. Nie miałem więc daleko do miejsca pracy. I tak jak każdy Kowalski, który kocha swoją pracę, ja także ją kocham.
- Nie kusiło Pana nigdy, by poudawać zdrowego?

- Nie miałem no to szansy, bo moja choroba jest widoczna. Gdyby było inaczej, na pewno bym z tego skorzystał.

- Camus twierdził, że każdy zdrowy człowiek myślał o samobójstwie. Pan też?

- Oczywiście. Jak każdy myślący człowiek. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy zaczynasz się zastanawiać, jaki sznur i jakie drzewo.

- Aż tak?

- Tak, ale nie pochodzę z plemienia samobójców. Raczej interesuje mnie problem samobójczej śmierci i podejmowanie prób jego opisania. To dla pisarza prawdziwe wyzwanie.

- Czy choroba psychiczna mogłaby być dla Pana wybawieniem? Alternatywną drogą z dala od parkinsona, życiem w nieświadomości?

- Nigdy tak nie myślałem. Skrajne otępienie rzeczywiście mogłoby być pewnym rozwiązaniem, ale to spekulacje, które są mi obce.

- Boi się Pan choroby psychicznej?

- A czy są dziś ludzie zdrowi psychicznie? Każdy dziś szprycuje się jakimiś lekami. Każdy coś pije i wciąga. Nieustannie towarzyszą nam zmiany stanów świadomości.

- Czy choroba zmieniła Pańskie postrzeganie kobiet?

- Nie. Zauważalnie wyostrzyła natomiast ich najlepsze cechy.

- Ale pisze Pan, że tłumy wielbicielek zamiast wzdychać do Pana, polecają adresy klinik, homeopatów i książki o Chrystusie. Sądziłyśmy więc, że Pańskie spojrzenie na kobiety także uległo zmianie.

- Chciałbym powiedzieć więcej, ale muszę się pilnować. Żaden papier tego nie zniesie.

- Nie chce Pan mówić, ale za to pisze w dzienniku: "Miała po mnie zostać kronika dymania, a zostanie kronika zdychania". Mocne.

- Ta fraza jest tak dobra, że nie będę jej rozcieńczał żadnymi komentarzami.

- Słusznie dorobiono Panu gębę kobieciarza?

- Jak mówi Janusz Głowacki: "Lata pracy".

- Czyli śni Pan jeszcze o kobietach?

- Śni, śni! A dlaczego mam tylko śnić? Uważacie, że już tylko tyle mi pozostało?

- Ale nas Pan zaskoczył.

- Chciałyście dobrze. Rozumiem.

- Nawiązując do dowcipu o bosmanie - lepszy syfilis niż parkinson?

- To chyba oczywiste. "Lepszy syfilis niż parkinson" - świetny tytuł dla tej rozmowy.

- W "Moim pierwszym samobójstwie" pisze pan: "Którakolwiek kobieta na świecie wpadła na pomysł, żeby zachować żarówki, co świeciły za życia ukochanego?".

- (długie milczenie)

- Jest Pan oburzony?

- Ja to napisałem? Naprawdę?

- Tak.

- W takim razie jestem geniuszem. Zachwyconym sobą. Jak to możliwe, że jestem sam, skoro piszę takie rzeczy?

- Spotkał Pan taką kobietę?

- Czy spotkałem? Tego nie wiem. Parę z nich dożyje jednak takiej chwili, gdy będzie żałować, że tych żarówek nie zachowało.

- Parę - to znaczy?

- Dwie, może trzy.

- To niewiele.

- Niewiele? Myślałyście, że będzie ich dwadzieścia lub trzydzieści, tak?

- A czego Pan się spodziewał z taką gębą?

- Macie rację, sam jestem sobie winien.
- Myśli Pan, że gdy te kobiety to przeczytają, będą wiedziały, że chodzi właśnie o nie?

- To byłoby jeszcze pół biedy. Gorzej, jeżeli inne wezmą do siebie te słowa. To byłaby tragedia. Już słyszę te głosy w słuchawce telefonu: "Jesteśmy blisko, Jurku".

- Myśli Pan, że jest granica wieku, kiedy przestaje myśleć się o kobietach?

- Tę granicę wyznacza tylko śmierć. Seks jest równoznaczny z życiem. Jest czymś pozacielesnym i pozametrykalnym. Dlatego uważam, że sześćdziesięciolatek ma większe szanse poruszyć młodą kobietę niż dwudziestolatek.

- Ma Pan świadomość swej atrakcyjności?

- Wiem, że nie bez przyczyny starożytni Rzymianie przedstawiali na malowidłach starego satyra i młodą kobietę u jego boku. Może kilku z tych satyrów miało nawet parkinsona?

- W dzienniku pisze Pan o fascynacjach kobietami. Nas zafascynowała postać Pana matki. W dniu urodzin, kiedy składa jej Pan życzenia, odpowiada Panu: "Za bardzo mnie Twoja starość przeraża, żebym mogła swoją świętować". Tak było?

- To fikcja. Matula osiągnęła mistrzostwo jedynie w komunikacji z psami. Nie ze mną. Jesteśmy dość groteskową parą - mamusi i synka. Najlepszy i prawdziwy wyczyn matki jest uwieczniony w "Utraconej leworęczności". Mówi tam: "Bierz przykład z psa. Pies nie pije".

- Pańska matka musi być zachwycająca.

- I nieobliczalna. Muszę się wiecznie pilnować. Podczas jednego z wieczorów autorskich straciłem jednak czujność. Matka - zamiast siedzieć na widowni - tym razem stała ze mną, za kulisami. Sala była wypełniona po brzegi. Gorąco i duszno. Próbowałem się skoncentrować. Byłem zniecierpliwiony i podekscytowany zarazem. Za chwilę miałem usłyszeć pytania, które zwykle padają z ust czytelniczek: "Czy jest możliwy seks bez miłości?". Wyobrażałem sobie, jak zniżam głos i odpowiadam... Nagle słyszę: "Synku, popraw sobie włoski". Na ziemię sprowadziły mnie szybko słowa matki.

- Jest Pan wtedy bezradny?

- Tak, ale kontempluję tego typu zachowania.

- Jest ich więcej?

- Tak. Gdy dostaję jakieś prezenty, będąc w Wiśle, zawsze rzuca za moimi plecami: "Synku, co się mówi?". Niby żartuje, ale... A zresztą! Ojca traktowała tak samo. Groza! Wiecie, jak do niego mówiła? "Cipuś". Znosił to. Do czasu. Później w szale demolował dom. Wcale mu się nie dziwię. Ale kocham ją taką, jaka jest.

- Ta niewielka różnica wieku między Państwem - zaledwie siedemnaście lat - bardziej pomaga czy przeszkadza?

- Matka długo miała wygląd prześlicznej czternastolatki. Kiedy pojawiłem się na świecie, mówili jej: "Niemożliwe, że taka młoda i już ma dziecko". Gdy dorastałem, nie mogli z kolei uwierzyć, że jestem jej synem. Później brano mnie za jej brata. Najpierw młodszego, a potem starszego. Doszedłem do wniosku, że paradoksalnie nie było dla niej lepszej wiadomości niż dowiedzieć się, że nie jestem jej synem. Sprawiało jej to szczególną przyjemność.
- A Panu?

- Co miałem zrobić? Musiałem to znosić.

- Patrzył Pan dziś w lustro?

- Tak. Wciąż się rozpoznaję.

- Pytamy, bo w Pańskim dzienniku pada przeszywające zdanie: "Zwinąłem się w taki kłębek, że musiało mnie nie być".

- Tak, to też zmyśliłem.

- Nie wierzymy, że czasem się Pan nie zwija.

- A kto się nie zwija? Nie być, skryć się, by przetrwać - wszyscy mamy taką potrzebę. U faceta z przeszłością alkoholową to najlepsza metoda. Kac - ludojad jak pisał Konwicki. Trzeba się przed nim schować.

- Często przychodzą takie momenty?

- Częściej niż kiedyś, ale też i doświadczenie w obchodzeniu tego typu momentów jest większe.

- Jak się od tego ucieka?

- Jesteście w takim wieku, że spokojnie możecie wypić po jednym.

- Właściwie to wesoły był ten wywiad.

- No właśnie, niby facet nad grobem, a tu proszę.

***

Urodził się w Wiśle 10 sierpnia 1952 roku, na co, jak podkreśla, nie miał wpływu.

Nie miał też wpływu na decyzję rodziców o przeprowadzce do Krakowa. Przyjął zresztą tę zmianę radośnie, bo w Wiśle było jedno kino, w nowym miejscu miało ich być 30. Z kariery naukowej też nie zrezygnował sam, tylko go wyrzucili. Cieszył się, bo choć - jakby nie patrzeć - to była klęska, poczuł ulgę. Zapewnia, że studiował wyłącznie dla przyjemności dziadków. "Gdzie Jurek - pytali, a rodzice mogli odpowiedzieć z dumą: na Uniwersytecie Jagiellońskim". To było coś!

Zaczął pracować w Galerii Mleczki.

Tam po raz pierwszy w życiu, jako zwykły sprzedawca erotycznych rysunków, stał się człowiekiem zamożnym. Potem był ,,Tygodnik Powszechny". - Przyjmował mnie Kozłowski i - do dziś tak myślę - wziął mnie chyba za kogoś innego.

Warszawa to także nie jego zasługa. - Dostałem taką propozycję, że odmowa świadczyłaby o mojej nierównowadze psychicznej. I tak dalej, i tak dalej. Dziś nadal mieszka w stolicy, pisze felietony do "Tygodnika Powszechnego".

Jerzy Pilch zmarł 29.05.2020 w wieku 67 lat >>

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Jerzy Pilch: Żadna wiedza nie zmniejsza paniki przed śmiercią [WYWIAD Z 2013 ROKU] - Dziennik Polski

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska